Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Basil Poledouris

Under Siege 2: Dark Territory – The Deluxe Edition (Liberator 2)

(2017)
3,0
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 22-04-2017 r.

Liberator (Under Siege) ze Stevenem Seagalem w roli głównej nie należał do najbardziej wymyślnych thrillerów akcji. Mimo tego, w momencie premiery, spotkał się ze sporym zainteresowaniem wśród widzów, przynosząc tym samym całkiem pokaźny zastrzyk finansowy studiu Warner Bros. Kontynuacja przygód emerytowanego komandosa, Cassey’a Rybacka, była więc tylko kwestią czasu. Co prawda nikt nie wyobrażał sobie sequela bez głównej gwiazdy widowiska, ale skompletowanie całej ekipy tworzącej pierwszego Liberatora okazało się już niemożliwe. I tak oto za kamerą stanął Geoff Murphy, a scenariuszem zajęli się Richard Hatem oraz Matt Reeves. Filmowcy nie zaryzykowali totalnej zmiany konwencji. Kręgosłupem historii w dalszym ciągu miała być kryzysowa sytuacja, której samotnie stawia czoło nasz główny bohater. Tym razem akcję osadzono w zmierzającym do Los Angeles pociągu, wykorzystywanym przez terrorystów do hackowania tajnego satelity wojskowego o nazwie Grazzer. Tym pociągiem – ot całkiem przypadkowo – podróżuje Cassey z bratanicą Sarah. I tradycyjnie, wykorzystując element zaskoczenia oraz swoje „unikatowe” umiejętności, stara się eliminować przeciwników jeden po drugim. Niby nic odkrywczego, absorbującego uwagę, ale mimo dosyć staroświeckiej konstrukcji fabularnej, Underr Siege 2: Dark Territory stara się pełnymi garściami czerpać z technologicznych nowinek ówczesnego kina. Stara się, bo kręcone z wykorzystaniem animacji komputerowych sceny (zwłaszcza te rozgrywające się w kosmosie), prezentują się nad wyraz ubogo. Niezbyt przekonujące są również kreacje aktorskie z tytułowym liberatorem na czele. Z perspektywy czasu, film Murphy’ego jawi się więc jako przestarzały relikt męskiego kina akcji, który poszczycić się może właściwie tylko jednym ponadczasowym osiągnięciem – muzyką.

Autorem ścieżki dźwiękowej do pierwszej części Liberatora był amerykański kompozytor, Gary Chang. Stworzona przez niego ilustracja muzyczna wpisywała się w klasyczne rozwiązania ówczesnych akcyjniaków, opierających swoją narrację na pulsujących samplach i skąpych orkiestracjach. Nie był to twór, na który statystyczny widz zwracałby uwagę, stąd też o wydanym przez Varese Sarabande, albumie soundtrackowym, również szybko zapomniano. Zupełnie inaczej miała się przedstawiać sprawa filmowego sequela Liberatora. Ponoć Seagal tak bardzo zadowolony był z pracy Basila Poledourisa nad oprawą muzyczną do jego poprzedniego filmu, Na zabójczej ziemi, że postanowił przekonać decydentów studia do angażu tego kompozytora. Jego doświadczenie w kinie akcji dawało gwarancję nie tylko świetnie rozpisanego słuchowiska, szczelnie wypełniającego filmową przestrzeń. Poledouris słyną przede wszystkim z niezwykłej wrażliwości tematycznej, dzięki czemu tworzona przez niego muzyka miała swoją moc sprawczą również poza obrazem. Nie zawsze było tak spektakularnie, jak w Conanie czy Ciele i krwii. Czasami wystarczył mocarny temat przewodni dźwigający narrację, jak to miało miejsce w przypadku Robocopa czy Polowania na Czerowny Październik. No ale właśnie… Poledouris, angażując się do pracy nad Liberatorem 2, niejako wskoczył do pędzącego już pociągu. Po dosyć apatycznym dziele Changa, chyba nikt nie postawiłby złamanego grosza na totalną rewolucję w kwestii tematycznej lub stylistycznej. A jednak!

Dokonania Changa poszły w niepamięć (co nie było zbytnim wyzwaniem). Zwyczajowo, po obejrzeniu wstępnego montażu filmowego, Basil zasiadł do fortepianu i zaczął tworzyć pierwsze szkice tematyczne, które w wyniku dalszego toku prac ubrane zostały w bardzo atrakcyjne szaty stylistyczne. Cóż tu dużo mówić. Poledouris po raz kolejny oddał w nasze ręce charakterną muzykę, bez której film Geoffa Murphy’ego byłby tylko czerstwą sensacyjką. Bez wątpienia siłą pociągową tej partytury jest temat przewodni przypisany głównemu bohaterowi – podniosły, dosyć prosty w konstrukcji, ale łatwo wpadający w ucho i świetnie korespondujący z muzyczną akcją proponowaną przez Poledourisa. Takowa opiera się w głównej mierze na dosyć rozbudowanej sekcji dętej blaszanej, będącej nośnikiem muzycznego patosu. Rytm akcji wyznaczają wszelkiej maści perkusjonalia z subtelnie wyeksponowaną elektroniką. I kiedy przeanalizujemy filmową treść w odniesieniu do konstrukcji ścieżki dźwiękowej, wtedy okazuje się, że żaden z tych elementów nie jest przypadkowy. I tak, jak metaliczne uderzenia są tutaj kojarzone z motoryką poruszającego się pociągu, a „elektroniczne piski” fajnie wpisują się w panoramę kosmicznego techno-zagrożenia, tak intensywnie pracujące trąbki roztaczają nad czynami głównego bohatera aurę podniosłości. Wszystko to spinane jest ciasną klamrą intensywności i szczelnego wypełniania filmowej przestrzeni – zwłaszcza od momentu porwania pociągu, od którego muzyka nie rozstaje się z nami praktycznie aż do samego końca widowiska. Tak skonstruowana oprawa muzyczna ma prawo przykuć uwagę nie tylko odbiorcy wyczulonego na funkcjonowanie muzyki w filmie. Także statystycznego widza, który po zakończeniu seansu zapragnie zmierzyć się z tą kompozycją bez wizualnego kontekstu.

Przez ponad 20 lat jedyną opcją legalnego wniknięcia w arkany ścieżki dźwiękowej do Liberatora 2 był oficjalny album soundtrackowy wydany nakładem Varese Sarabande. Jak większość ścieżek dźwiękowych tej wytwórni z lat 90., tak i Liberatora dotknęły skutki horrendalnych tantiemów, jakie nabywca praw autorskich opłacać musiał za każdy publikowany utwór. Oszczędności sprawiły, że na krążku pojawiło się niespełna 25 minut oryginalnej ilustracji i piosenka zamykająca film. Trudno więc tu mówić o dobrze skrojonym słuchowisku, tym bardziej, że krążący po sieci bootleg obnażał zatrważającą ilość brakującego materiału, który aż prosił o umieszczenie na oficjalnym krążku. Dopiero na wiosnę 2017 roku materiał z sesji nagraniowej poddano gruntownemu remasteringowi, dokonano odpowiedniej edycji w celu zniwelowania tzw. „drobnicy” i opublikowano całość w ramach klubowego, limitowanego Varese Sarabande The Deluxe Edition. Szczelne wypełnienie krążka mogło tworzyć mylne przeświadczenie o przebrzmiałym, ciężkim do przebrnięcia monolicie. Obawy te, jak się później okazało, były bezpodstawne.

Płyty słucha się z zapartym tchem, choć samo wejście w istotę tego słuchowiska nie jest tak spektakularne, jak jego dalsza treść. Rozpoczynający film, coplandowski cytat w Main Titles: Dark Territory, wydaje się dosyć miałkim zagraniem, ale następująca po nim prezentacja trzech kluczowych tematów: Casseya, terrorystów oraz motyw śmiercionośnej broni umieszczonej na orbicie, skutecznie rehabilitują ten falstart. Już na wstępie soundtrackowej przygody dosyć szczegółowo oprowadzani jesteśmy po stylistycznym poletku drugiego Liberatora. W głównej mierze jest to wypadkowa suspensowego grania znanego wszystkim między innymi z oprawy muzycznej do Polowania na Czerwony Październik. Pracująca „w pocie czoła” sekcja dęta i perkusjonalia przypomną największe higlighty Basila z przełomu lat 80/90. Największą ciekawostkę stanowi natomiast elektronika, która w Liberatorze 2 brzmi dosyć… goldsmithowsko. Wiele fragmentów, szczególnie związanych z budowaniem napięcia lub wizualizacją destrukcyjnych możliwości Grazzera, kojarzyć się może z kultową Pamięcią absolutną Jerry’ego. Idealnym przykładem jest tutaj utwór Access Codes wybrzmiewający na limitowanym krążku w pełnej, filmowej wersji. Także Out The Window / Bye Bye Thriller z charakterystycznymi „płaskimi” uderzeniami, jak żyw przypominającymi pierwsze takty goldsmithowskiego klasyka.

Fakt, oryginalność nie jest najmocniejszą stroną tej partytury, ale trudno było oczekiwać po tak wtórnym filmie, aby to właśnie muzyka przecierała jakieś nowe szlaki. Sporo tutaj generalizowania i przypinania stylistyczno-wykonawczych łatek, czego dowodzi nie tylko muzyczna akcja. Dosyć klarowna jest również ilustracja relacji między Cassey’em a jego bratanicą. I to właśnie ten wątek zrodził potrzebę stworzenia osobliwego, ciepłego tematu, wybrzmiewającego w pełnej krasie w Casey’s Family. Jest to tym samym jeden z nielicznych momentów, kiedy metodyczne budowanie napięcia i dynamiczna akcja zastępowane są ckliwą liryką. Niemniej jednak, wszystko zmienia się w momencie ataku na pociąg.


O ile wcześniejsza rola Poledourisa ograniczała się do uwypuklania tylko najważniejszych wątków, to dokonany przez apodyktycznego Travisa, akt terroru, uwalnia tutaj całą machinę konsekwencji – w tym również muzycznych. Od tego momentu muzyka staje się integralną częścią akcji, ustawiając jej tempo, dynamikę oraz nastrój. Kluczowym utworem otwierającym przysłowiową puszkę Pandory jest Mercs Take Over Train, gdzie po raz pierwszy mamy okazję ocenić estetykę action score. I nie będzie przesadą stwierdzenie, że z każdą wybrzmiałą minutą nabierzemy apetytu na więcej. Aczkolwiek trudno byłoby tutaj oczekiwać, aby każdy kolejny utwór dostarczał podobnych wrażeń. Siłą rzeczy, sporo miejsca w filmie poświęca się na ukazywanie kryjącego się przed napastnikami Casseya, planowanie odbicia zakładników i wcielania w życie tych zamierzeń. Z drugiej strony mamy również nerwową grę prowadzoną miedzy Travisem, a decydentami w Waszyngtonie. W scenach tych króluje więc suspens oparty na rytmicznych, stale repetowanych frazach i okazjonalnych zrywach. I w takim też duchu tworzone były sekwencje A Billion Dollars / Modem Time. Przebijający się z tła, patetyczny temat głównego bohatera, jest tylko skromną zapowiedzią tego, co działo się będzie w dalszej części albumu. Akcja nabiera tempa w Intruder Discovered, kiedy obie strony przestają bawić się w przysłowiowego kotka i myszkę. Wtedy też wchodzimy w ostatni etap rozgrywki okraszonej solidną dawką dynamicznego action score. Obok fajnie rozkręcającego się Casey Off The Train, do najciekawszych akcentów ścieżki dźwiękowej zaliczyłbym finałową konfrontację inicjowaną segmentem The Gates of Hell i następującymi po nim Hostage Car Shootout, Kitchen Fight oraz końcówką Penn’s Wish. Warto wspomnieć w tym miejscu, że właśnie fragmenty tych czterech utworów posłużyły za materiał wyjściowy do skonstruowania ośmiominutowej suity na potrzeby pierwotnego albumu.

Zarówno na jednym, jak i drugim pojawiła się piosenka promująca film Murphy’ego – After The Train Is Gone. Jest raczej mało fascynującym zwieńczeniem tej muzycznej przygody. Równie słabo prezentują się dwa bonusowe utwory źródłowe McRitchiego i Poledourisa. W tym przypadku nie ma więc problemu z przedwczesnym zakończeniem soundtrackowej przygody i tak też zazwyczaj czynię. Moją stacją docelową jest Train Weck, po której automatycznie nabieram ochotę na ponowne zmierzenie się z wysłuchanym materiałem. Dziwna sprawa, bo do krążącego po sieci bootlega zazwyczaj miałem o wiele mniej cierpliwości. Ot co znaczy dobry montaż!



No ale nie oszukujmy się. Strona edycyjna jest tylko pomocnym orężem w dobrym przyswajaniu porządnej ilustracji, jaką stworzył Basil Poledouris. Zaskakująco dobrej jak na tak przeciętny film z równie przeciętnymi kreacjami aktorskimi. Rozszerzone, limitowane wydawnictwo od Varese Sarabande postrzegam więc jako długo wyczekiwaną rehabilitację po fatalnie skonstruowanym albumie podstawowym. Każdy miłośnik twórczości Poledourisa i dobrze rozpisanej, muzycznej akcji, powinien przynajmniej raz zmierzyć się z tym dziełem. Po prostu warto!


Najnowsze recenzje

Komentarze