W ciągu jedenastu lat, jakie minęły od premiery drugiej części Toy Story, Randy Newman ugruntował swoją pozycję w kinie animowanym, kontynuując współpracę z szefostwem Pixara, a także angażując się w klasyczny disney’owski musical, Księżniczkę i żabę. Mimo to zaobserwować można w ostatnich latach spadek zainteresowania Hollywoodu talentami Newmana – od czasu Niepokonanego Seabiscuita nie skomponował ilustracji do żadnego projektu dramatycznego z wyższej półki, w rezultacie czego tym, co w jego obecnym repertuarze najciekawsze, stały się właśnie animacje.
Podobnie jak w przypadku pierwszego z sequeli, także Toy Story 3 nie oferuje rewolucji w brzmieniu – to wciąż ten sam dawny, zakręcony Newman, którego styl przed laty zadomowił się w świecie filmów Lassettera. Uważni słuchacze dostrzegą jednak pewne zmiany, które świadczą o tym, że z każdą kolejną częścią styl trylogii stopniowo dojrzewa – trzecia odsłona pod względem muzyki ilustracyjnej jest jak dotąd najlepiej wypracowana i chyba najmniej skażona piętnem mickey-mousingu.
Ścieżkę do pierwszego filmu cechował kontrolowany chaos, który równoważyły świetne piosenki – trudno jednak było oprzeć się wrażeniu, że Newman wybrał drogę aż nazbyt zachowawczą. Sequel kontynuował dotychczasową tendencję, większy nacisk kładąc jednak na formułę pastiszową – w efekcie prezentował się bardziej spójnie, ale artystycznie nie oferował nic odkrywczego. Toy Story 3 największą uwagę poświęca muzyce ilustracyjnej. Piosenki zeszły zupełnie na dalszy plan (ani jedna nie towarzyszy akcji filmu, występują jedynie instrumentalne nawiązania do oryginalnego You’ve Got a Friend In Me oraz, szczątkowo, do I Will Go Sailing No More ), natomiast całą warstwę emocjonalną obrazu, w szczególności poruszające, sentymentalne zakończenie, obsługuje tym razem score.
Newman dyscyplinuje nieco swoje dotychczasowe zapędy, choć całą płytę charakteryzuje jego niepodrabialna maniera stylistyczna – co prawda eklektyczną żonglerkę słychać już w początkowym Cowboy!, mieszającym coplandowski western, hard rocka i epickie SF (odpowiednik znakomitego Zurg’s Planet z poprzedniej części), a także w suspensowym underscorze (film, nawiązując trochę do Uciekających kurczaków zmienia się w pewnym momencie w parodię kina wojennego i więziennego; Newman nie poświęca jednak temu elementowi takiej uwagi, jak kiedyś Powell i Gregson-Williams w swojej przebojowej kompozycji), niemniej sercem i esencją ilustracji jest dojrzała, dramatyczna muzyka, którą słuchacz zaskoczony zostaje w kilku końcowych utworach.
Pierwszy raz w dziejach serii kompozytor tak daleko odbiega od bezpiecznych, infantylnych brzmień mickey-mousingu – The Claw, bodaj najlepszy utwór z całej trylogii, ilustrujący trzymające w napięciu sceny na wysypisku śmieci, to Newman na najwyższych obrotach – pełen rozmachu, ekscytacji i grozy (monumentalne aranżacje przeforsował zapewne współorkiestrator, sam Don Davis). Kulminacja utworu przywodzi na myśl epickie dokonania największych tuzów gatunku SF (sam motyw wydaje się być ukłonem w stronę „księżycowego” tematu Williamsa z E.T.), co stanowi dość istotną zmianę w stosunku do przygodowego, ale o wiele mniej dramatycznego pastiszu sci-fi z części drugiej. Również liryka wykazuje spory postęp – o ile dotychczas była zwykle dość anonimowa, to tym razem Newman pozwala sobie na szersze, tematyczne rozwinięcia. Dzięki temu finałowe utwory Going Home oraz So Long w ciepły, sympatyczny sposób podsumowują niezwykłe przygody zabawek i ich emocjonalny związek z Andym.
Mimo jednak tych pochwał, Toy Story 3 tak naprawdę jest tylko solidnym, profesjonalnym rzemiosłem, z gatunku nie wnoszących wiele do dziejów muzyki filmowej. Wielka przede wszystkim szkoda, że piosenkarski talent Newmana stał się z biegiem czasu tylko marketingowym dodatkiem, a nie – jak w przypadku pierwszej części – równoprawnym atutem ścieżki dźwiękowej. Sukcesywne ograniczanie roli numerów wokalnych sprawiło, że najnowsze Toy Story oferuje już tylko jeden nowy kawałek – jak zwykle u Newmana bardzo przyjemne, optymistyczne We Belong Together, które w filmie „zesłano” do napisów końcowych. Hiszpańska wersja You’ve Got A Friend In Me to sympatyczna ciekawostka, szkoda jednak, że Pixar stopniowo odszedł od mieszanej formuły, na rzecz czystego score.
Trudno trzeciej części coś poza zachowawczością i konserwatywnością zarzucić. Warstwa ilustracyjna przeszła ewolucję, którą wypada ocenić in plus – niemniej na tle nowoczesnej muzyki filmowej zapada w pamięć tylko pojedynczymi pomysłami i trochę szkoda, że nie brzmiała w ten sposób 15 lat temu. Niezależnie jednak od szerszego kontekstu, swoje zadanie przy trylogii Newman wykonał, można rzec, podręcznikowo.
Recenzje pozostałych ścieżek z serii: