Premiera Titanica i późniejszy jego pochód po światowych kinach było wydarzeniem bez precedensu. Zapoczątkowane w połowie grudnia 1997 roku, z tygodnia na tydzień nabierało coraz większego rozpędu, lądując ostatecznie na 1 miejscu najlepiej sprzedających się filmów wszech czasów. Dopiero dekadę później udało się pobić ten rekord przez inny film Jamesa Camerona, Avatar. Ale to już zupełnie inna historia.
W kategoriach historycznego osiągnięcia można zamknąć cały proces powstawania i ostatecznego wpływu Titanica na kształt ówczesnego kina katastroficznego. Opowiadając historię tragicznych losów pasażerów słynnego, brytyjskiego liniowca, James Cameron nie podejmował nic nowego. Wiele osób przed nim mierzyło się z tą tematyką, choć różne były tego skutki. Ubierając cały ten dramat w miękkie, sentymentalne szaty historii miłosnej, udało mu się kupić uwagę szerokiego grona odbiorców. Lwią częścią sukcesu okazała się świetnie dobrana obsada aktorska z Leonardo DiCaprio oraz Kate Winslet w rolach głównych. Korzystając z szerokiego doświadczenia w branży efektów specjalnych i wrodzonej pedanterii do pilnowania każdego detalu sfery wizualnej, James Cameron stworzył dzieło na wskroś zachwycające, choć nie pozostawiające widza bez cienia poczucia przerostu formy nad treścią. Teraz z perspektywy minionych dwudziestu lat od premiery można punktować bolączki tego widowiska. Nie zmienia to jednak faktu, że Titanic jest kinem wielkim. Filmem, który nie byłby tym czym jest bez budującego wkładu ścieżki dźwiękowej autorstwa Jamesa Hornera.
Początkowo projekt miał powędrować na ręce popularnej piosenkarki Enyi. Nie zgodziła się ona jednak na stworzenie oryginalnej oprawy muzycznej. Kolejną na liście była (zmarła niedawno) Dolores O’Riordan, wokalistka zespołu The Crannberies. Ale i ona musiała odmówić słynnemu reżyserowi. Ostatecznie więc Cameron zgłosił się do Jamesa Hornera, z którym po trudach współpracy nad sequelem Obcego nie był w najlepszej komitywie. Ostatecznie przekonały go prace Amerykanina tworzone na przestrzeni ostatnich kilku lat – miedzy innymi Braveheart. Wertując te informacje nie trudno wydedukować jakim kluczem posługiwał się twórca Titanica obsadzając stanowisko kompozytorskie. Szukając muzycznego głosu wśród rodowitych Brytyjczyków skierował w końcu w stronę bezpiecznego, sprawdzonego rozwiązania. Siłą rzeczy Horner musiał jednak uwzględnić te wskazówki w swojej partyturze, rozpisując liczne, żeńskie wokalizy w stylu Enyi. Zanim to jednak nastąpiło, Amerykanin musiał się zmierzyć z najtrudniejszym dla kompozytora muzyki filmowej wyzwaniem – stworzeniem odpowiedniej bazy tematycznej.
Jeżeli wierzyć wypowiedziom Hornera, to proces powstawania takowej zajął mu… około 20 minut. Po obejrzeniu roboczej wersji montażowej filmu, wrócił do domu i stworzył całe zaplecze melodyczne w niespełna pół godziny. Na realizację całego zadania musiał jednak poczekać, bo premiera obrazu opóźniona została o prawie sześć miesięcy z początkowej daty 2 lipca na połowę grudnia. Oficjalnym powodem były problemy w zakończeniu postprodukcji, a dokładniej z tworzeniem efektów specjalnych. Wiele osób spekulowało wówczas, czy oby film nie okazał się totalną klapą i kupiony w ten sposób czas twórcy przeznaczyć chcieli na niezbędne poprawki. Ostatecznie spekulacje te rozwiano w momencie premiery, kiedy zarówno krytyka jak i widzowie wypowiadali się o Titanicu w samych superlatywach. Podobne nastroje można było odczytać na gali Oscarowej, gdzie aż 11 statuetek powędrowało na ręce twórców tego spektakularnego widowiska. Dwie z nich trafiły na półkę Jamesa Hornera.
O roli jaką w filmie Camerona pełni ścieżka dźwiękowa Hornera chyba nie ma sensu się szerzej wypowiadać. Pracę Amerykanina (przynajmniej w jakiejś określonej części) zna chyba każdy, dla kogo kino i muzyka filmowe nie są tylko pustymi hasłami. Kultowy soundtrack wydany nakładem Sony Music sprzedał się na całym świecie w wielomilionowym nakładzie, stając się najchętniej kupowanym albumem z orkiestrową muzyką filmową. Nie dziwne zatem, że już kilka miesięcy później światło dzienne ujrzało kolejne wydawnictwo rozszerzające zasób opublikowanych fragmentów muzycznych. Album Back to Titanic dawał co prawda kilka nowych smaczków z oryginalnej partytury, ale skupiał się głównie na piosenkach źródłowych i nakładanych na nie dialogach. Powstałe w ten sposób słuchowisko raczej nie stanowiło większej atrakcji dla miłośników klasycznych scorów. I kiedy świat obiegła informacja o planowanym przez Sony Music wznowieniu tej muzyki w formie dwupłytowego i czteropłytowego wydawnictwa, wszyscy ostrzyli sobie zęby na sowite rozszerzenie. I takowe otrzymali, ale główne pod kątem muzyki źródłowej. Bogate zbiory utworów Jamesa Hornera nagranych na potrzeby Titanica w dalszym ciągu zalegały na półkach Foxa oraz Sony Music. Dopiero starania wydawców z La-La Land Records przyniosły wymierne efekty w postaci zremasterowanego i opublikowanego na czterech krążkach, rozszerzonego wydania ścieżki dźwiękowej. Dzięki dobrej współpracy z wytwórnią Sony Music udało się otrzymać dostęp do oryginalnych taśm z całym materiałem, jaki powstał na potrzeby obrazu Camerona, z wszelkimi alternatywnymi i przearanżowanymi wykonaniami. Otrzymano również dostęp do muzyki źródłowej wybrzmiewającej w filmie, a wykonywanej przez muzyków I Salonisti oraz kapelę Gaelic Storm, wykonującą muzykę celtycką. Jedyne czego zabrakło, to słynnej piosenki My Heart Will Go On śpiewanej przez Celine Dion. Konflikt natury prawnej wykluczył udział tego utworu w spektakularnym, limitowanym do 5 tysięcy egzemplarzy albumie od La-La Land Records. Czy w obliczu tak znaczącego braku to wydawnictwo traci swój pierwotny blask?
Moim zdaniem nie. Choć na pewno robi się nieco przykro, gdy zmierzając do końcówki ścieżki dźwiękowej, mamy świadomość, że nie zostanie ona zwieńczona kultowym szlagierem, który bez determinacji samego kompozytora prawdopodobnie w ogóle by nie powstał. Słynna jest bowiem historia negowania przez Camerona pomysłów stworzenia piosenki promującej film. Dopiero nagrany potajemnie utwór demo, po późniejszej prezentacji, zdołał wkupić się w łaski reżysera. Reszta jest już doskonale znaną nam historią. Muzycznym epitafium, którego echa wybrzmiewają w temacie miłosnym scalającym relacje między młodą arystokratką Rose, a zwykłym biedakiem z Southampton, Jackiem. Nie jest to bynajmniej jedyny temat jaki powstał na potrzeby Titanica. Jednym z bardziej znaczących jest melancholijny hymn identyfikujący się z dramatyczną stroną tej opowieści. Wykonywany w intymnej aranżacji – najczęściej w formie żeńskich wokaliz – rozpościera nad kompozycją płaszczyk smutku. Tym bardziej, że opisywaną przezeń tragedię ściśle identyfikuje z postacią Jacka – szczególnie w ostatnim akcie tego widowiska. Nie dziwne, że Horner posłużył się tą melodią głównie do zbudowania odpowiedniego klimatu na początku i w końcówce filmu. Najkrótszy żywot w całej strukturze ścieżki dźwiękowej Hornera ma jednak ciepły, żywiołowy temat przypisany słynnemu liniowcu. Począwszy od jego pierwszej prezentacji w Southampton, poprzez efektowną scenę wypłynięcia z portu, aż do pięknych ujęć na pełnym morzu – melodia ta balansuje między dynamiką opisywanych scen, a nastrojem towarzyszącym temu (historycznemu wówczas) wydarzeniu.
Na radykalną zmianę nastroju nie musimy zbyt długo czekać. Niefortunne „spotkanie” z dryfującym fragmentem lodu automatycznie odcina nas od romantyczno-patetycznego tonu, w jakim przemawiała do tej pory oprawa muzyczna. Do głosu dochodzą bardziej niepokojące frazy z motywem grozy na czele. Przeplatany jest on serią melodycznych fragmentów akcji, które w przypadku Titanica układają się na wciągającą i zaskakująco spójną, opowieść muzyczną. Jest ona wieńczona serią ckliwych aranży wspomnianego wcześniej hymnu. W zderzeniu z romantyczną wymową motywu miłosnego, tworzy w odbiorcy poczucie straty, które idealnie koresponduje z równie ujmującymi obrazkami, jakimi częstowani jesteśmy w finale opowieści. Sugestywność i szeroko pojęta funkcjonalność ścieżki dźwiękowej do Titanica jest więc kolejnym świadectwem wrażliwości muzycznej Jamesa Hornera i jego niebywałej umiejętności czytania obrazów.
Obawy związane z przeniesieniem podobnych wrażeń z filmowego kontekstu na indywidualne doświadczenie odsłuchowe okazały się bezpodstawne. Już oryginalny album soundtrackowy wydany przy okazji premiery filmu Camerona pozwolił docenić wielką autonomiczność oprawy muzycznej Hornera, a opublikowane dwadzieścia lat później rozszerzenie tylko utwierdziło w tym przekonaniu. Dwugodzinny „original score” okupujący połowę przestrzeni obszernego wydawnictwa od La-La Land Records jest w moim odczuciu świetnym słuchowiskiem, przy którym nie sposób o jakąkolwiek nudę. Nie jest to bynajmniej zasługą wielu nowych fragmentów muzycznych pojawiających się w programie, ale szeroko pojętej narracji muzycznej, która bez uwzględniania sfery wizualnej potrafi przywołać w wyobraźni odbiorcy odpowiednie obrazy. Jednakże zasadniczym pytaniem, z którym zmierzyć się będzie musiał potencjalny nabywca albumu od La-Li jest faktyczna wartość dodana nowego materiału.
Gdy spojrzymy na zestawienie premierowych fragmentów, to wygląda ono imponująco. W końcu otrzymujemy filmową wersję prologu wraz z całą, dziesięciominutową sekwencją poszukiwania wraku na dnie oceanu. Ambientowe frazy budują klimat niepokoju, fascynacji reliktem z przeszłości, ścieląc tym samym grunt pod opowiadaną historię miłosną. Służyć temu mają pierwsze prezentacje hymnu zarzucające pomost miedzy dwoma liniami czasowymi rozgrywającej się akcji. Powrót do przeszłości ostatecznie odcina nas od tego przygnębiającego, melancholijnego tonu, zanurzając słuchacza w bardziej lirycznych fragmentach. Po chwilowej fascynacji monumentalnie prezentującym się liniowcem, powoli zaczynamy utożsamiać się z głównymi bohaterami, wokół których budowana jest ta tragiczna historia. To właśnie rozwój relacji między Jackiem a Rose jest podmiotem największej liczby premierowych utworów słyszanych na krążkach od La-Li. Chwile wspólnej radości i uniesienia przynoszą kolejną porcję świetnych, tematycznych aranży. Przerywane są one wraz z chwilą niefortunnej kolizji przypieczętowującej los Titanica. Pomijając kilka drobnych fragmentów oraz rozszerzeń, to tę część materiału muzycznego doskonale już znamy z poprzednich wydawnictw ścieżki dźwiękowej. Wyjątkiem są dwa utwory z filmowego epilogu serwujące kolejną porcję smutnej liryki. Na tym bynajmniej nie koniec atrakcji, jakie zgotowali nam producenci.
Swoistego rodzaju wisienką na tym muzycznym torcie jest trzeci krążek, na którym znalazł się 70-miunutowy zestaw alternatywnych i bonusowych kawałków. Połapanie się w tym wszystkim będzie nie lada wyzwaniem, ale z pomocą przyjdą obszerne opisy umieszczone w trzydziestostronicowej książeczce dołączonej do wydania. Choć pod względem merytorycznym ten dodatkowy materiał nie wnosi wiele nowego, to jest niewątpliwie ciekawym dodatkiem pozwalającym prześledzić rozwój wizji Jamesa Hornera.
Natomiast najmniej frapującym elementem tego monstrualnego albumu będzie ostatni, czwarty dysk, gdzie umieszczono całą, nagraną na potrzeby obrazu Camerona, muzykę źródłową. Utwory wykonane przez grupę I Salonisti oraz Gaelic Storm są miłym, choć niezobowiązującym dodatkiem do pracy Hornera. I należy być tylko wdzięcznym, że wydawcy nie wpadli na pomysł chronologicznego zaprezentowania tych utworów w kontekście oryginalnej partytury Jamesa.
Choć całe wydawnictwo prezentuje się bardzo spektakularnie, to jednak warto zwrócić uwagę na kilka czynników, które podważają ekskluzywność oraz kolekcjonerski aspekt tego albumu. Chodzi mianowicie o jakość wykonania tak błahych elementów, jak płyty, książeczki, czy pudełka, w jakich ostatecznie one wylądowały. Mało powiedzieć, że trącą bazarową tandetą. One po prostu rozsypują się w dłoni, co w świetle splendoru towarzyszącemu takim limitowanym precjozom ociera się o istne kuriozum. Całe szczęście, że ten brak dbałości o jakość nie dotyka samego materiału muzycznego. Trafiając na ręce doświadczonego producenta, Mike’a Matessiono, zyskał nowy blask, aczkolwiek w porównaniu do oryginalnego albumu soundtrackowego, remasterowane utwory nie odcinają się w stopniu znaczącym.
Dlatego też zasadniczym pytaniem, jakie trawić może potencjalnych nabywców obszernego albumu od La-Li będzie jego wartość dodana. Ten czteropłytowy box stanowić może nie lada atrakcję dla miłośnika ścieżki dźwiękowej Jamesa Hornera – nawet tego, który na półce posiada wspomniane wcześniej wydania. I uprzedzając pytania o „kompletność” omawianego tu albumu, trzeba zaznaczyć, że jest kilka braków, które rościć mogą pretensje ewentualnego nabywcy. Poza wspomnianą wyżej piosenką jest też kilka fragmentów, które w filmie brzmią nieco inaczej. Jest to pokłosie „twardej” edycji, jaką przeszedł materiał z sesji nagraniowej podczas montażu filmowego. Inną sprawą jest absencja nagrywanych w późniejszym czasie suit, które znalazły się na albumie Back To Titanic. Nie obniżają one w żadnym stopniu wartości tego specjału. I jak mało kiedy polecam sięgnięcie po tak obszerne prezentacje, tak w tym przypadku nie mam wątpliwości, że powinno się ono znaleźć na półkach większości kolekcjonerów i fascynatów tego klasyka muzyki filmowej.