Neoromantyczne, wielkoorkiestrowe freski to dla muzyki filmowej standard i choć ostatnimi czasy odchodzi się dość znacząco od tej konwencji, to właśnie ona jako pierwsza nasuwa się, gdy człowiek słyszy termin „muzyka filmowa”. Mimo jej efektywności warto jednak zauważyć, że poszukiwanie muzycznych źródeł w twórczości kompozytorów XX-wiecznych, takich jak Penderecki, Strawiński czy Ligeti, może w rękach zdolnego i świadomego ilustratora dać równie znakomite rezultaty, czego pierwszym z brzegu przykładem są oczywiście filmy Stanleya Kubricka, wykorzystujące istniejący materiał w sposób nieraz spektakularny. Najnowszy, wybitny film Paula Thomasa Andersona Aż poleje się krew, oparty luźno na powieści Uptona Sinclaira i opowiadający historię walki o złoża ropy w Ameryce początków ubiegłego stulecia, w podobnie nieszablonowy sposób korzenie dźwiękowej narracji wywodzi z XX-wiecznej muzyki poważnej. Końcowy efekt przerasta najśmielsze oczekiwania.
Do stworzenia ilustracji Anderson zaprosił gitarzystę angielskiej grupy rockowej Radiohead, Jonny’ego Greenwooda. Wybór ów mógł dla laika brzmieć zaskakująco, bowiem tematyka obrazu zdawała się wymagać poważnej, symfonicznej ilustracji – myliłby się jednak ten, kto uważałby Greenwooda za nieopierzonego nowicjusza w tej dziedzinie, muzyk bowiem znany jest z eksperymentatorskich zabiegów owocnie wykorzystywanych w jego solowej działalności artystycznej, z sympatii dla twórczości Krzysztofa Pendereckiego (inspirowany jego dokonaniami orkiestrowy utwór Popcorn Superhet Receiver) oraz dla brzmienia elektronicznego instrumentu fale Martenota (na potrzeby kina angażowanego przez takie sławy jak Franz Waxman, Maurice Jarre czy Elmer Bernstein). Aż poleje się krew nie jest również pierwszą przygodą Greenwooda z kinematografią, bowiem w 2003 roku stworzył bardzo oryginalną i intrygującą ścieżkę dźwiękową do dokumentu Bodysong, z której doświadczeń zresztą przy obrazie Andersona wyraźnie czerpał. Zaskakujący wybór kompozytora był więc w tym przypadku jak najbardziej usprawiedliwiony.
W rezultacie i za sprawą muzycznych inspiracji Greenwooda powstała wyśmienita ilustracja, która łamie kanony i miejscami wznosi odbiór filmu na zupełnie nowy poziom. Dysonująca, oparta na potężnej, 80-osobowej sekcji smyczków ścieżka dźwiękowa nie jest bynajmniej przykładem typowej kinowej narracji, co zresztą stało się przedmiotem krytyki z obozu przeciwników dzieła Andersona, wskazujących na zbyt ostentacyjne wykorzystanie muzyki i na brak jej synchronizacji z ekranowymi wydarzeniami. Istotnie, w niejednej scenie widać, jak wiele swobody otrzymał Greenwood i jak bardzo jego ilustracja uniezależnia się od obrazu – nie zgodzę się jednak z żadnym z powyższych zarzutów, bowiem partytura ta nie pełni funkcji klasyczego underscore, a ponadto, mimo swojej luźnej budowy, dostosowuje się do pewnych punktów synchronizacyjnych, pozostając zatem na niezbędnym poziomie wierną przebiegowi narracji Andersona. Nie chciałbym używać zbyt mocnych słów, gdyż kompozycja Greenwooda ma swoje wady, o których dalej, niemniej jest ona w swoim gatunku – Aż poleje się krew to wszak kino epickie – małym objawieniem i w moim przekonaniu przykładem najciekawszego wykorzystania muzyki w filmie, z jakim spotkałem się w całym roku 2007.
Jest to partytura bardzo duszna, tonąca w napięciu, nerwowa i niepokojąca, z jednej strony bardzo sprawnie wkomponowana w brutalną, bezkompromisową rzeczywistość filmu Andersona – aczkolwiek unikająca odniesień historycznych – i w charakter głównych postaci, z drugiej zaś będąca swoistym kontrapunktem dla leniwych, statycznych zdjęć amerykańskich bezdroży i strony wizualnej obrazu (surrealistyczne, niepokojące glissanda Open Spaces). Ów mroczny klimat i walka rozgrywająca się w duszach głównych dramatis personae, wszechobecne uczucie cierpienia i wyobcowania, tak charakterystyczne dla amerykańskiej prozy I połowy XX wieku (nie tylko Sinclair, ale i Faulkner, a przede wszystkim Steinbeck), materializuje się w ciężkiej i chłodnej muzyce Greenwooda, która towarzysząc nawet pozornie niewinnych ekranowym ujęciom przypomina o posępnej stronie opowieści, niczym wiszące nad nią fatum. Imponujący pod tym względem jest cały filmowy prolog, pozbawiony narracji i oparty na swoistym, niemym dialogu obrazu i dźwięku, gdzie wyraźnie inspirowana Pendereckim partytura osiąga wręcz niebotyczne poziomy napięcia, jak gdyby antycypując nadchodzącą, tragiczną historię. Emocjonalna hermetyczność nie ustępuje nawet tam, gdzie przez warstwę pierwotnej brutalności próbuje przebić się liryka – przepiękny utwór Oil jest tego znakomitym przykładem, jego poruszające, smyczkowe tekstury bowiem nie potrafią wyrwać się ze sterylnej atmosfery bezdusznego świata filmu. Anderson wspomniał kiedyś, że chciał ilustracji na kształt horroru i jak się okazuje rzeczywiście w tym właśnie kierunku Greenwood poszedł, osiągając jednak nie tylko mistrzostwo klimatu, ale dodając obrazowi również złowieszczej mistyki.
Jak wiadomo, There Will Be Blood tuż przed ogłoszeniem nominacji do Oscarów zostało odsunięte od kategorii “Best Score”, jako że duża część ścieżki dźwiękowej wykorzystuje gotowy już materiał muzyczny. I rzeczywiście, Greenwood nie tylko sięgnął po klasykę (energiczny, skrzypcowy koncert Brahmsa wieńczący film niczym groteskowy żart) i współczesną muzykę poważną (estoński kompozytor Arvo Pärt i jego świetny Fratres for Cello and Piano), ale także po swoje wcześniejsze prace. Ze wspomnianego Bodysong przeniósł bardzo ciekawy utwór Convergence – genialnie wykorzystany w scenie z płonącym szybem – użył również fragmentów swoich orkiestrowych partytur Smear oraz Popcorn Superhet Receiver (i wielka szkoda, że powyższe fragmenty – zwłaszcza Brahms – nie znalazły się na oficjalnym albumie).
W takiej sytuacji decyzja Akademii wydaje się być słuszna, utwory te bowiem odgrywają istotną, miejscami wręcz kluczową rolę w przebiegu filmowej narracji. Mimo to jednak sądzę, że Aż poleje się krew to wzorcowy przykład autorskiego, artystycznego podejścia do ścieżki dźwiękowej i nawet jeśli oryginalna (choć i tu można polemizować, wszak inspiracje muzyką poważną są i tu daleko posunięte) kompozycja Greenwooda stanowi tylko połowę całości ilustracji, to nieszablonowe i szalenie efektowne użycie istniejącego materiału stawia film Andersona pośród najlepszych pod tym względem przedsięwzięć roku 2007. W moim prywatnym rankingu zaś na najwyższym miejscu podium, nawet przed tradycjonalistyczną, choć znakomitą przecież, Pokutą Dario Marianellego. W formie filmowej i płytowej lektura obowiązkowa.