Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
James Horner

Testament

(2011)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 28-09-2016 r.

Jak stworzyć dobry film osadzony w tematyce apokaliptycznej bez wykorzystania jakichkolwiek efektów specjalnych? Ot zadanie niezwykle trudne, ale możliwe do zrealizowania. Udowodniła to Lynne Littman, kiedy w 1983 roku mając do dyspozycji niespełna 800 tys $ przeniosła na taśmę filmową poruszające opowiadanie literackie, The Last Testament. Film zatytułowany Testament skupiał się na losach rodziny Wetherly. Usłane codziennymi sprawami życie mieszkańców Hamelin przerywają tragiczne wieści ze świata, mówiące o nuklearnej apokalipsie. Potwierdzeniem tych słów jest oślepiający rozbłysk docierający znad San Francisco. Część mieszkańców pozostawia swoje domostwa i ucieka w poszukiwaniu bezpiecznego schronienia. Większość postanawia natomiast pozostać i prowadzić w miarę normalne życie, do momentu, aż przybędzie stosowna pomoc. Skażone powietrze robi jednak swoje zamieniając niegdyś piękne miasteczko w istne cmentarzysko. Tragedia powolnego umierania dotyka również rodzinę Carol Wetherly, która z wielkim bólem patrzy na śmierć swoich dzieci.

Muszę przyznać, że ten niepozorny film zrobił na mnie niesamowite wrażenie. Spojrzenie na postapokaliptyczny świat oczami zwykłej rodziny przełamało niejako grubą ścianę dzielącą gatunkową fantastykę z dramatem ukazującym ból i cierpienie jednostki. Film Lynne Littman ma również wymiar ponadczasowy, bo choć rządy i nastroje polityczne się zmieniają, to nadal groźba światowego konfliktu i tragedii z tym związanych pozostaje wiecznie żywa. Tak samo, jak żywym jest problem ludzkich postaw i zachowań w obliczu tego typu wydarzeń. Trudny egzamin z człowieczeństwa będzie swoistego rodzaju testamentem dla przyszłych pokoleń…

Wydawać by się mogło, że chwytając się hollywoodzkiego mainstreamu, James Horner nie będzie zainteresowany tak kameralnym, niszowym filmem. Amerykański kompozytor nie miał jednak w zwyczaju przechodzić obojętnie wobec projektów, które w jakimś stopniu go zaintrygują. Angaż do Testamentu był niejako preludium kształtowania się późniejszej postawy kompozytora. Postawy, która ponad gażę i możliwości techniczne stawiała przede wszystkim artystyczne upodobania i wolność twórczą. Takim filmem był właśnie dramat Littman pozwalający na pracę z kameralnym, dziesięcioosobowym zespołem. Na potrzeby półtoragodzinnego obrazu, James Horner skomponował niespełna 30-minutową ilustrację. Po części przez wzgląd na dosyć ograniczony budżet, choć zapewne o takowym stanie rzeczy zadecydowała również chęć wyeksponowania tylko najbardziej newralgicznych momentów opowiadania. Owszem, oglądając Testament można poczuć pewien niedosyt – jakąś pustkę, którą chciałoby się zapełnić rzewnym, być może trzymającym w napięciu fragmentem. Zagospodarowana przestrzeń nie budzi jednak większych zastrzeżeń. Ścieżka dźwiękowa wpisuje się wprost idealnie w wymowę filmowego dzieła. Jest tak samo intymna w swoim przekazie, jak i pedantyczna w kreowaniu poszczególnych, emocjonalnych barw. Szkoda natomiast, że pod względem narracji nie zbliżyła się do wielu późniejszych prac Hornera – ot chociażby do takiego Deep Impact, który przecież odwoływał się do podobnej tematyki. Do motywu spoglądania na wielką tragedię oczami jednostki. Tylko czy oby ta praca nie zatraciłaby się w morzu nazbyt ckliwej symfoniki i zbyt klarownej treści? Czy muzyka nie zawłaszczyłaby sobie wtedy prawa do przemawiania w imieniu dobrze współpracujących ze sobą aktorów?

Podobne wątpliwości rodzą się w obliczu przeniesienia takiej stonowanej, raczej mało przebojowej partytury na indywidualny kontakt z odbiorcą. Przez lata raczej niewiele w tym zakresie można było uczynić, bo żadna z wytwórni po prostu nie była zainteresowana produkowaniem i wydawaniem soundtracku do niszowego przedsięwzięcia. Krążące po świecie bootlegi dawały jako takie rozeznanie w tym, co popełnił James Horner. Ale na konkretne kroki w kierunku oficjalnego opublikowania ścieżki dźwiękowej trzeba jednak było poczekać do roku 2011. Wtedy to nakładem FSM ukazał się limitowany do dwóch tysięcy egzemplarzy album, na którym znalazł się cały materiał skomponowany do Testamentu. Kompletny score wzbogacono o dwa fragmenty koncertów fortepianowych zaaranżowanych specjalnie na potrzeby filmu. Jak broni się ten materiał?


Całkiem przyzwoicie. Obawy o senną przeprawę przez trudną w gruncie rzeczy kompozycję rozbiły się o bardzo optymalny czas prezentacji całości. Nie bez znaczenia pozostała również łatwo wpadająca w ucho tematyka nawiązująca nić sympatii z odbiorcą. Ale nie od niej zaczynamy naszą podróż po zawartości soundtracku. Zanim na dobre zanurzymy się w ckliwym aranżu lirycznego motywu, przed nami sekwencja z napisów początkowych (Main Title) sugestywne rozprawiająca się z zapowiedzią dramatycznych wydarzeń. Za pomocą trzech zabiegów – smyczkowej rozciągłej frazy, rogu wykonującego smutny hymn i uderzeń w dzwon – Horner niejako „zza kurtyny” opisuje krajobraz po nuklearnym holokauście. Jest to ciekawe zagranie, ponieważ dalsza część filmu obfitująca w sceny opustoszałych domostw i pól usłanych krzyżami, pozostanie w większości bez jakiegokolwiek argumentu muzycznego. Ale o tym w dalszej części tekstu.

Klamrą która spaja całą filmową opowieść jest temat mieszkańców Hamelin. Ciepły w wymowie, miejscami wręcz aż nazbyt „słodki”, wpisuje się w idylliczne obrazki szczęśliwego życia rodziny Wetherly. Najpiękniej zaprezentowany został w drugim utworze soundtracku – Bike Talk: Dad & Brad… Dwuminutowy track pełni funkcję suity grupującej fragmenty o podobnej wymowie. Nie dziwne więc, że w otoczeniu bardziej refleksyjnych melodii jest najbardziej optymistycznym akcentem, jaki przemawia przez ścieżkę dźwiękową do Testamentu.



Nuklearny holokaust zasadniczo zmienia nastrój wylewający się z tego obrazu. Choć mieszkańcy próbują się jakoś odnaleźć w nowej rzeczywistości, to nie da się nie zauważyć ciążących na psychice skaz i świadomości nieuchronnego końca. Nieprędko Horner decyduje się na racjonalizowanie tej rzeczywistości. A gdy już to czyni, postanawia stopniowo zmieniać podyktowany wcześniej nastrój. W takim właśnie abstrakcyjno-idyllicznym tonie próbuje komunikować się z odbiorcą półtoraminutowy The Picnic. Nie da się jednak nie wyczuć pewnej nutki goryczy w tym wybornym daniu. Bowiem mimo świadomości zbliżającej się zagłady, Carol Wetherly organizuje piknik mający na celu przywołanie ciepłych wspomnień z przeszłości.



Braku depresyjnych utworów nawiązujących do katastrofy nie należy utożsamiać z totalnym odejściem od budowania atmosfery smutku i żalu po stracie bliskich. Wiele tu miejsca James Horner poświęca na zaglądanie w głowy i serca przeżywających swoje dramaty bohaterów. Najbardziej wystawioną na skutki tej tragedii jest oczywiście Carol, wokół której w pewnym momencie kompozytor zaczyna roztaczać płaszcz melancholii. Wiele miejsca na implementowanie takich nastrojów poświęca w Carol Consoles Liz / Carol Says Goodbye to Neighbor. Odpowiednia tematyka i nastrój objawia się natomiast w scenie szczerej rozmowy matki z córką – Mother and Daughter Talk. Znamiennym jest tutaj fakt pojawienia się nowego bodźca w postaci żeńskiego wokalu. Wtłacza on w smutną wymowę utworu odrobinę światła. I w podobnym tonie kreowana jest ilustracja emocjonalnego rozstania z najmłodszym synem, Scottem (Carol Bathes Scottie). Jeżeli jednak poszukujemy utworu, który miałby się stać wizytówką całej ścieżki dźwiękowej, to bez wątpienia będzie nim Hiroshi Hands Teddy to Carol / End Credits. Horner po raz kolejny pokazuje, jak wielką wagę przywiązuje do filmowego epilogu. W tym przypadku jest to decyzja bohaterów o przezwyciężeniu trudności i wspólnym trwaniu aż do końca. Nie bez powodu więc po chwili refleksyjnego, wzbogaconego o partie wokalne i ociekającego smutną liryką, grania, powracamy do tematu przewodniego partytury. Do ciepłej wizytówki mieszkańców Hamelin.

Pozostałą przestrzeń soundracku wypełniają fortepianowe utwory źródłowe, które troszkę zakłócają skrzętnie budowaną atmosferę. Nie mają one jakkolwiek wpływu na całokształt wrażeń wynoszonych po zakończeniu tego krótkiego albumu. Nie należy on może do najprzyjemniejszych słuchowisk w bogatej dyskografii Jamesa Hornera. Nie ma tu również ikonicznych fragmentów, którymi można rozgrzać do czerwoności serca i umysły melomanów. Ot kolejna, świetnie polaryzująca z obrazem praca w dorobku amerykańskiego kompozytora. Praca urzekająca swoją prostotą, dosłownością i wielkim poszanowaniem do filmowej treści. I choć wielu miłośników muzyki filmowej może przejść obok niej obojętnie, to dla mnie zawsze będzie synonimem artystycznego oblicza Jamesa Hornera – kompozytora chwytającego się takich niszowych produkcji, by stymulować swoją wyobraźnię i ubogacać warsztat.


Najnowsze recenzje

Komentarze