W dobie kolejnych adaptacji komiksów, sequeli, rebootów i remake’ów jakoś nie byłem szczególnie zaskoczony, kiedy pojawiły się wieści, że szykuje się nam nowa wersja Suspirii. Oryginał Dario Argento z 1977 roku, to nie tylko najbardziej znany włoski horror z podgatunku „giallo”, ale w ogóle klasyk kina grozy na skalę światową. Swój kultowy status zawdzięcza przede wszystkim niesamowitej stronie audiowizualnej, która góruje nad niezbyt wyszukaną fabułą. Dlatego od początku remake był dla mnie spisany na straty. Trudno mi było sobie wyobrazić, aby komuś udało się odtworzyć surrealistyczną atmosferę Argento, nie popadając w marną imitację. Na szczęście moje uprzedzenia okazały się nieprawdziwe, gdyż najnowsza Suspiria okazała się być niezwykłym filmem, który na pewno nikogo nie pozostawi obojętnym. Reżyser Luca Gaudagnino, który do tej pory zasłynął głównie jako twórca melodramatów jak chociażby słynne Call Me By Your Name nawet nie stara się naśladować Dario Argento. Co więcej jego Suspiria stara się być wręcz przeciwieństwem oryginału. Mamy co prawda znowu szkołę tańca z czarownicami, do której przybywa młoda Amerykanka, ale właściwie na tym podobieństwa się kończą. W oryginalne mieliśmy malowniczo wyglądającą szkołę baletu we Freiburgu. Tym razem akcja dzieje się w modernistycznym budynku szkoły tańca nowoczesnego w podzielonym Berlinie lat 70tych. Zamiast prostej krótkiej historii, mamy trzygodzinną , wielowątkową opowieść, podzieloną na kilka części z epilogiem. Ostre, barwne kolory, zastąpione są chłodnymi i na w swój sposób również ładnymi zdjęciami, ale tym razem dominującym odcieniem jest szarość. I wreszcie, gdzie w oryginale na audiowizualną orgię składał się agresywny soundtrack Goblinów z pogranicza elektroniki i rocka progresywnego, tak w najnowszej wersji Thom Yorke, wokalista Radiohead, celuje w bardziej stonowane, ale nie mniej straszne i hipnotyzujące dźwięki.
Najpierw Jonny Greenwood, teraz Thom Yorke, czyżby zespół Radiohead stawał się powoli kolebką kompozytorów muzyki filmowej? I nie ma w tym jakby co nic złego. Greenwood od lat komponuje na potrzeby filmów i może się pochwalić dwoma nominacjami do Oscara. Przy Suspirii Thom Yorke, kolejny członek tej słynnej brytyjskiej kapeli rozpoczyna swoją przygodę z muzyką filmową i moim zdaniem, jego debiut wypadł więcej niż dobrze! Przy czym już na początku należy porzucić wszelkiego rodzaju porównania, z solową twórczością Greenwooda a już szczególnie z Goblinami. Jak zaznaczyłem, ten film ma bardzo mało wspólnego z obrazem Argento, a więc trudno byłoby sobie w nim wyobrazić podobną muzykę. Zwłaszcza jak się uwzględni stronę wizualną obrazu Gaudagnino. Sugestywna, psychodeliczna wręcz przytłaczająca i nadekspreysjna ścieżka dźwiękowa Goblinów byłaby tutaj więcej niż nie na miejscu. Thom Yorke też wywodzi się z rockowej sceny i w przypadku swojego filmowego debiutu również nie stroni od eksperymentowania i mieszania stylów. To jednak jego ścieżka dźwiękowa, podobnie jak film jawi się jako swego rodzaju przeciwieństwo oryginalnej Suspirii. O ile Goblini wręcz atakowali obraz i widza swoimi dźwiękami, tak Yorke zasiewa w nas podskórny niepokój, ale też poczucie melancholii. Ta muzyka nie krzyczy ona szepce do nas, wręcz jak niepokojąca kołysanka. Anglikowi udało się przy tym stworzyć własne oryginalne brzmienie, łączące najróżniejsze style muzyczne, od klasycznej orkiestry, sakralne chóry, po elektroniczne eksperymenty i pejzaże, a na alternatywnym rocku kończąc. Nie nazwałbym jednak tej ścieżki dźwiękowej eklektyczną. Wszystkie te elementy Thom Yorke łączy w jedną muzyczną całość, łącznie ze śpiewanymi przez niego piosenkami. I co najważniejsze ta kompozycyjna mieszanka sprawdza się idealnie jako muzyka filmowa.
Znakiem rozpoznawczym oryginalnej Suspirii był łatwo wpadający w uszy, hipnotyzujący temat przewodni, który spokojnie każdy potrafiłby zanucić. I chociaż wcześniej zaznaczyłem, że porównywanie tych obydwu ścieżek nie ma większego sensu, to jednak w pewnym sensie Thom Yorke musiał się zmierzyć z cieniem Goblinów, a dokładniej z ich kultowym tematem. I z tego zadania angielski muzyki wywiązał się naprawdę dobrze. Jak zaznaczyłem, obrał przy tym zupełnie inny kierunek, co nie oznacza, że zapomniał o bazie tematycznej. Ścieżka dźwiękowa do nowej Suspirii też opiera się na prostym, ale chwytliwym motywie przewodnim, wygrywanym głównie na pianinie. W sumie podobnie jak temat Goblinów i ten Yorke’a, ma coś niepokojącej kołysanki, czy też melodii idealnej na pozytywkę. Przy czym jego jest zdecydowanie bardziej stonowany, spokojny, wręcz minimalistyczny. Ów motyw przewija się prze całą ścieżkę jak i film zwiastując mroczne siły, które kryją się za ścianami berlińskiej szkoły tańca.
Tym samym też dochodzimy do najważniejszego elementu tej muzyki, jej funkcjonalności. Obraz Luci Gaudagnino na pewno nie jest przeładowany muzyką i mamy wiele momentów, gdzie w tle dominuje cisza. Jednak wtedy kiedy tego trzeba muzyka Thoma Yorke’a się pojawia w pełni spełniając swoje zadania. I nie chodzi wyłącznie o budowanie odpowiedniego klimatu, poczucia zagrożenia, czy też straszenia. (Cóż jeżeli chodzi oto ostatnie, to na szczęście Anglik nie ucieka ku tanim, czy też schematycznym już sztuczkom znanym z wielu horrorów. Czyli zero tzw. „jump-scare’ów”, kiedy to po kilkuminutowym rozluźnieniu akcji, nagle coś przerażającego wyskakuje i towarzyszy temu przeraźliwa muzyka. Na szczęście takich tanich zagrywek nie uświadczymy, też dlatego, że sam film ich nie stosuje.) Nie, ta muzyka naprawdę pomaga w opowiadaniu tej historii i podobnie też czynią śpiewane przez Yorke’a piosenki, które są czymś więcej niż tylko dodatkiem. I zaskakujące jest jak dobra jest jej symbioza z obrazem, zważywszy, że spora część muzycznego materiału nie była pod niego komponowana.
Normalnie nie jestem wielkim zwolennikiem tego typu podejścia. Wielokrotnie odbija się ono na jakość, ale też funkcjonalność samej muzyki w obrazie, gdyż nie została ona skomponowana z myślą o poszczególnej scenie. Jako przykład mogą posłużyć ścieżki dźwiękowe Trenta Reznora i Atticusa Rossa, czy też soundtrack do Jackie gdzie i Mica Levi też nie komponowała pod obraz i gdzie wartość muzyki w filmie ogranicza się do bycia nic nie wnoszącym tłem. Zdarzają się też jednak wyjątki, gdzie Ennio Morricone, czy Hans Zimmer komponowali nie pod obraz, a w efekcie powstały świetne ścieżki dźwiękowe. I szczerze gdybym wcześniej o tym nie wiedział, to nigdy bym nie zgadł, że większość tej muzyki nie była pisana pod obraz. Tak dobrze podłożona jest ona w filmie, chociaż akurat jej najjaśniejsze momenty, to akurat te gdzie akurat Yorke komponował z myślą i widząc konkretne sceny. Chodzi głównie o te związane z tańcem, który odgrywa znaczącą rolę w tym obrazie i to nie tylko ze względu na miejsce akcji. Najnowsza Suspiria to istne „danse macabre” gdzie właśnie taniec, pełni też funkcję narzędzia zbrodni i zadawania bólu. I w tym miejscu do akcji wkracza Thom Yorke z utworem Volk ilustrującym jedną z ciekawszych scen. Z jednej strony widzimy główną bohaterkę wraz z innymi uczennicami wykonującymi popis abstrakcyjnego tańca nowoczesnego. W tym samym czasie i za sprawą świetnego montażu jesteśmy świadkami, kiedy inna bohaterka za pomocą tego tańca przeżywa najgorsze katusze i odkrywa mroczne sekrety berlińskiej szkoły. To wszystko ilustruje Anglik za pomocą niezwykle eksperymentalnej, miejscami wręcz psychodelicznej mieszanki muzyki elektronicznej, z żywymi instrumentami ze świetnymi partami na perkusję. Już na albumie kawałek ten zaskakuje pozytywnie swoim brzmieniem i oryginalnością, a co dopiero w obrazie, gdzie naprawdę postacie do niego tańczą. Wszelkie ruchy są idealnie skoordynowane z muzyką, gdzie wręcz można odnieść wrażenie, że cała choreografia była stworzona z myślą o tym utworze, a nie na odwrót. Spokojniejszą wersję tego zabójczego tańca otrzymujemy w Olga’s Destruction (Volk Tape), gdzie elektronika idzie w cień, a na pierwszy plan wychodzi niepojąco brzmiący fortepian. Znajomość filmu naprawdę pomaga w pełni docenić te kawałki, gdzie Thom Yorke moim zdaniem osiąga ilustracyjny „Meisterstück” .
Osiąga go również też w finale, gdzie jesteśmy świadkami potrójnej orgii: seksualnej, tańca i przemocy. Przy czym zamiast znowu sięgać psychodeliczną, czy też przerażającą muzykę on serwuje nam piękną balladę pt. Unmade. Thom Yorke śpiewa w niej swoim delikatnym, wręcz monotonnym głosem wprowadzając nas w niezwykły trans. Towarzyszą temu równie delikatne brzmienie fortepianu i klasycznych instrumentów, sprawiając, że słuchając tej piosenki można wręcz czuć się zrelaksowanym. I choć można byłoby sądzić, że jest to najmniej pasujący utwór aby zilustrować „danse macabre”, to właśnie w połączeniu z obrazem ten kontrapunkt nabiera zupełnie innego znaczenia. Dla wielu zapewne perwersyjnego, gdyż dzięki tej piosence, cała ta przemoc nabiera niezwykłego piękna. Nie jesteśmy już wyłącznie świadkami masakry, ale też oczyszczenia i przemiany w irrealnym śnie z pogranicza mary.
Na szczególną uwagę zasługuje też inna ballada Suspirium, będąca też swego rodzaju główną piosenką towarzyszącą chociażby napisom początkowym. Znowu otrzymujemy delikatny wokal Yorke’a wspomagany, a jakże, dźwiękiem pianina. Dłuższą, miejscami, wręcz bardziej klasyczną wersję tego utworu, który ma coś z walca, otrzymujemy w kawałku Suspirium Finale. Has Ended, Open Again, czy The Universe Is Indifferent, to już dynamiczniejsze piosenki, ale równie hipnotyczne piosenki idące bardziej w kierunku alternatywnego rocka. I choć wszystkie one mogłyby się spokojnie znaleźć na kolejnej płycie zespołu Radiohead, to sprawdzają się równie dobrze i nieodzownie jako część tej ścieżki dźwiękowej.
Kiedy pisałem o najróżniejszych muzycznych stylach jakie oferuje ten soundtrack, to warto zwrócić uwagę na piękny, niepokojący wręcz liturgiczny chór w utworze Sabbath Incantation. Od razu słychać w nim, że jesteśmy świadkami jakiego religijnego obrządku, choć w tym bardziej czarnej mszy. Ma on w sumie coś ze złowrogiego i pięknego chóru, jaki możemy usłyszeć w Eyse Wide Shut Jocelyn Pook.
Bardzo ciekawie wypada również muzyka elektroniczna, jak z jednej strony jej oryginalne wykorzystanie, we wspomnianym Volk. Ale nie służy ona Yorkowi wyłącznie do eksperymentowania, czy straszenia, ale też do tworzenia pięknych elektronicznych pejzaży, które czasami mogą kojarzyć się z twórczością Vangelisa. Wartym uwagi jest chociażby utwór Klemperer Walks, który posiada tego specyficznego ducha rodem z Blade Runnera.
Właściwie każdy utwór z tego soundtracku można byłoby osobno analizować. Tak najnowsza Suspiria oferuje całą masę niezwykłych muzycznych doznać, w tym też takich, które mogą być sporym wyzwaniem dla niejednego słuchacza. Jak chociażby utwór The Hooks, gdzie wplecione mamy ludzkie odgłosy i przeróżne dźwięki z filmu. Jedno trzeba przyznać, brzmi to naprawdę niepokojąco. Ale po oderwaniu z obrazem, a już szczególnie dla osób, które go nie widziały, kawałek ten może być ciężki do zrozumienia, delikatnie mówiąc. Wielokrotnie wspominałem jakże ciekawa i oryginalna jest muzyka elektroniczna na tym soundtracku. Przy czym znowu, niektóre eksperymenty Yorke’a są naprawdę wymagające, jak chociażby niepokojące i skrzeczące dźwięki w A Light Green, czy też wiele wymowny już po nazwie utwór Synthesizer Speeks. Szczególnie końcówka albumu jest pełna takich krótkich dźwiękowych anomalii, gdzie nawet nie ma co szukać jakiejś linii melodyjnej. Znowu, takie wymienione wyżej A Light Green idealnie pasuje w filmie w scenie rodem z tzw. kina „arthouse’owego”, ale na płycie już niekoniecznie. Ale i tak największym wyzwaniem dla niejednego słuchacza będzie z pewnością A Choir of One, gdzie przez 14 minut Thom Yorke eksperymentuje i manipuluje dźwięk własnego głosu. Ciekawa rzecz, ale czy już powinna się znaleźć na albumie i to w takiej długości, to już inna kwestia?
Na przestrzeni lat było wiele, zdawać by się mogło, głośnych debiutów znanych muzyków, piosenkarzy w roli kompozytorów muzyki filmowej. Towarzyszy temu zwykle medialna wrzawa, a owi twórcy często określani są jako „powiew świeżości” w filmówce. Jednak kiedy emocje opadają, owe „epokowe” i „rewolucyjne” dzieła trasą swój blask pozostając często jedynie mało ciekawym chwytem marketingowym do promocji danego filmu. Na szczęście debiut Thoma Yorke’a jest czymś więcej niż tylko dobrą reklamą dla obrazu Luci Gaudagnino. Choć trwający ponad 80 minut album ze wspomnianymi wszystkimi niekonwencjonalnymi i eksperymentatorskimi fragmentami, może czasami być ciężki w odbiorze. To jednak jest w nim też coś fascynującego, co sprawia, że chcę się do niego wracać. Z jednej strony jest to muzyka podporządkowana filmowi która doskonale oddaje jego surrealistyczny, miejscami dziwaczny i hipnotyzujący charakter. Z drugiej strony i po oderwaniu od niego, na płycie dalej posiada tę niesamowitą aurę piękna i strachu. Trudno przy tym nie docenić technicznej strony tej oprawy dźwiękowej. Od umiejętnego żonglowania i mieszania muzycznymi stylami, po ciekawe elektroniczne brzmienie, a na manipulacji dźwiękiem w postprodukcji kończąc. Bardzo łatwo mógł wyjść z tego muzyczny galimatias. A wyszła niezwykła ścieżka dźwiękowa, która przemawia własnym głosem, nie musi się bać porównań z oryginałem Goblinów i jest prawdziwym powiewem świeżości w muzyce filmowej.
P.S. Poniżej można posłuchać towarzyszącej napisom początkowym piosenkę Suspirium: