Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Franco Micalizzi

Stridulum (Goście)

(1979/2011)
-,-
Oceń tytuł:
Łukasz Koperski | 16-03-2014 r.

Gwiezdne wojny, Bliskie spotkania trzeciego stopnia, Omen – te trzy filmy były jednymi z największych sukcesów kasowych końca lat 70. Nic więc dziwnego, że w owym okresie pojawiły się obrazy, które próbowały naśladować wyżej wymienione, czy też dosłownie sięgać po tę samą tematykę i pomysły. Jednak stworzenie filmu, który łączyłby w sobie wszystkie te trzy filmy naraz mogłoby się wydawać niedorzeczne. Nie dla włoskich producentów jak się okazuje, gdyż w 1979 roku wypuścili oni na świat nakręcony w USA obraz tyleż kuriozalny, co fascynujący, swoiste dziwadło klasy B, które w owym okresie było uznane za nieporozumienie i artystyczną (jak i pewnie kasową) porażkę, jednak w roku 2013, dzięki wydaniu tego filmu w USA na DVD/BluRay powróciło do łask i zaczęło nawet zyskiwać status kultowego.

To dziwadło to Stridulum, w krajach anglojęzycznych znane jako The Visitor a u nas jako Goście. Główną ideą fabuły jest przedstawienie religijnego konfliktu Boga z Szatanem (a konkretniej z szatańskim pomiotem: tym razem nie jest to jednak mały chłopczyk ale rezolutna i bezczelna dwunastolatka) jako starcia przybyszów z innej planety czy też z innego wymiaru. Mamy zatem międzygalaktycznego przestępcę – Satina (!) ściganego przez komandora Jahve (!!). Satin zginął ale pozostawił na Ziemi swe DNA i teraz odradza się pod postacią wspomnianej dziewczynki. Komandor opuszcza więc swój kosmiczny/niebiański przybytek i pod swojsko brzmiącym imieniem Jerzy (może nie do końca swojsko brzmiącym, gdyż w anglojęzycznej wersji wymawiane jest to okropnie) wyrusza na Ziemię, a konkretnie do Atlanty, by powstrzymać swego wroga. Mimo kuriozalnej fabuły twórcy zgromadzili całkiem niezłą obsadę. Widzowie zobaczyli na ekranie Glenna Forda, Lance’a Henriksena, a także bardziej znanych jako reżyserów niż aktorów: Johna Hustona w roli Jahve i w niewielkiej rólce Sama Peckinpaha. W epizodzie pojawił się też Franco „Django” Nero w roli… Jezusa Chrystusa. Mimo że scenariuszowo film mówiąc delikatnie nie zachwyca, a reżyser ma problemy z opowiadaniem historii, to już strona audiowizualna pozostawia jak najbardziej pozytywne wrażenia. Od strony plastycznej prolog filmu to prawdziwa perełka i zdecydowanie jego najlepszy fragment. Po seansie w pamięci zostaje też bardzo udana ścieżka dźwiękowa, aczkolwiek jej działanie w filmie pewnie nie wszystkim do końca się spodoba.

Producent Ovidio G. Assonitis do stworzenia oprawy muzycznej wybrał współpracującego z nim już kiedyś Franco Micalizziego. Włoski kompozytor dla Assonitisa zilustrował między innymi dramat L’Ultima neve di primavera oraz horror Chi sei?, jednak w ojczyźnie bardziej znany był z pisania muzyki do kina policyjnego. I właśnie elementy muzyki z owych „poliziottesco” są w Stridulum bardzo wyraziste i nadają ścieżce, zwłaszcza w filmowym kontekście, oryginalności czy nawet dziwaczności. Oto bowiem mamy bardzo udany i ciekawy temat główny, w którym Micalizzi z jednej strony wyraźnie cytuje słynny motyw z Also sprach Zaratustra Straussa, oczywiście celem nawiązania do 2001: Odysei kosmicznej, ale z drugiej strony wszystkiemu nadaje charakteru muzyki z kina sensacyjnego lat 70. z chwytliwym, dynamicznym i przebojowym tematem utrzymanym w funkowym stylu. Przyznam szczerze, że gdy w filmie temat ten rozbrzmiał po raz pierwszy akurat na ujęciu zatroskanej twarzy długowłosego Franco Nero, a i w paru późniejszych scenach, patrzyłem w ekran z pewnym niedowierzaniem. Okultystyczny horror łączy się z surrealistycznym S-F, a Micalizzi ilustruje to funkową kompozycją żywcem wyjętą z obrazu o jakichś cwanych gliniarzach ścigających sycylijską mafię? Tego to się, przyznam, nie spodziewałem.

W podobnej, a na pewno pasującej do tego stylistyce utrzymany jest drugi z głównych filmowych tematów, który można by najogólniej określić mianem romantycznego. W spokojniejszej wersji usłyszymy go w utworze drugim, w żywszej, z typową dla tematów miłosnych europejskiego kina lat 70. popową perkusją, w ścieżce czwartej, zaś w Voice for Sadness Micalizzi stawia na żeńskie wokalizy. Także muzyka akcji brzmi jakby przewidziano ją do kina sensacyjnego tamtego okresu. Świetny track Hospital Sequence ma wszystko, by cieszyć uszy tak na płycie jak i w obrazie: znakomicie dopełniające się perkusję, trąbki, smyczki, flety, ksylofon, ale prędzej spodziewalibyśmy się usłyszeć go w obrazie pokroju Nietykalnych, niż czymkolwiek co gatunkowo można podpiąć pod horror lub fantastykę. A jakby było mało, to na tle funkowych bitów w Jerzy Again usłyszymy solówki rodem z muzyki jazzowej.

Zmiana stylistyki, choć może nie aż tak drastyczna jak mogłoby się pozornie wydawać, pojawia się dopiero w utworach mających budować suspens czy tajemniczą, niepokojącą atmosferę. Micalizzi oprócz przeróżnych efektów orkiestrowych czy wokalnych sięga także po elektronikę, najbardziej wyraźną w przedostatnim na albumie utworze. Tego typu kawałki zdecydowanie lepiej sprawują się w filmie, niż na płycie, jednak choć dla niejednego słuchacza krążka mogą wydać się zbytecznym przerywnikiem w melodyjnej reszcie, pozwalają docenić pomysłowość kompozytora. Micalizzi za pomocą żywych czy to elektronicznych brzmień kreuje dźwięki kojarzące się z ptakami, tak trzepotem skrzydeł, jak i wydawanymi przez nie piskami, krzykami, a ptaki w Stridulum odgrywają dość istotną rolę. Z kolei w Atmosphere (#2) Włoch dorzuca do tego rozmaite kobiece głosy: chichoty, szlochy etc. W tego typu eksperymentach lubował się jego słynniejszy kolega Ennio Morricone, ale i Micalizziemu wychodzi to na swój sposób intrygująco.

Stridulum czy jak kto woli The Visitor nie jest muzyką filmową , którą da się ocenić jednoznacznie. Już samo jej oddziaływanie w filmie wzbudza pewne kontrowersje. Z jednej strony wydaje się być stylistycznie niedopasowana, a głośne wejścia funkowych tematów mogą wywołać u widza lekką konsternację. Z drugiej jednak strony jeśli już przywykniemy do tak niecodziennej ilustracji, to będziemy się świetnie bawić przy każdym jej pojawieniu się w obrazie, o ile oczywiście wcześniej nie zrazimy się do specyficznego filmu. Sam montaż i ekspozycja score’u w Gościach jest natomiast bardzo dobra, nic tu nie ginie pod dialogami czy efektami dźwiękowymi. Wydaje mi się, że dobrze się stało, iż takie filmowe dziwadło otrzymało taką właśnie ilustrację. Choć rozpatrywana w oderwaniu od niego muzyka sama w sobie nie jest specjalnie nowatorska, to przez odbieganie od przyzwyczajeń widza do tego, jak kompozycja do takiego filmu winna brzmieć, jawi się jako twór nieszablonowy i oryginalny. Na dodatek będąc tworem jak z innej bajki ułatwia nabranie do filmu pewnego dystansu, co pozwala oglądać go z zaciekawieniem, mimo dość bzdurnej fabuły.

Recenzowane tu wydanie Digitmovies oprócz materiału z winylu z 1979 roku zawiera 20 dodatkowych minut. Nie znajdziemy wśród nich nowych tematów, a jedynie inne aranżacje tych z wydania podstawowego. Połowę czasu w nowododanym materiale zajmuje wprawdzie underscore/suspens, co nie wpływa na przyjemność słuchania albumu, zaś kilka nowych wariacji odbiega od starych jedynie w detalach, ale przynajmniej kilka kawałków cieszy, jak choćby dość ciekawa i odbiegająca od pozostałych wersja tematu głównego w ostatnim utworze.

Franco Micalizzi uważa Stridulum za jedną z najlepszych ścieżek dźwiękowych jakie napisał w swojej karierze a mi nie sposób się z nim nie zgodzić. Gości warto przesłuchać, nawet jeśli nie miało się, i nie zamierza się mieć, kontaktu z filmem. Porcja dobrej muzyki filmowej z włoskiego kina sensacyjnego, pardon, grozy… fantastyki… no, dobra, po prostu porcja ciekawej filmówki z lat 70.

Najnowsze recenzje

Komentarze