Star Trek jest obecnie najbardziej rozbudowanym space operowym uniwersum i nic nie wskazuje, by w najbliższej przyszłości miało się to zmienić. Nie zawsze jednak decyzje producentów tworzących filmy i seriale spod znaku Star Trek były do końca trafne.
Jedną z szerzej krytykowanych projektów był między innymi Star Trek: Picard opowiadający o znanym wszystkim Jean-Lucu Picardzie, który dwadzieścia lat po przejściu na emeryturę powraca, aby raz jeszcze podjąć się ważnej misji. Czy aż tak ważnej i angażującej aby skraść serca widzów? Uderzając w sentymentalny dzwon twórcy osiągnęli to, co zamierzali – przyciągnęli uwagę fanów serialu Star Trek: Następne pokolenie, ale na samym sentymencie nie dało się zbudować wciągającego widowiska. Problem ten uwydatnił drugi sezon Picarda, który okazał się nudną, wypraną z jakiejkolwiek dynamiki próbą rozliczenia się tytułowego bohatera z jego trudną przeszłością. I gdy wszelka nadzieja na pozytywne zakończenie tego projektu umierała, wtem przyszedł ostatni już, trzeci sezon, gdzie twórcy postanowili pójść na całość.
Picard dostaje informację, że jego dawna ukochana znajduje się w niebezpieczeństwie. Rusza więc na ratunek, ale jak to w takich przypadkach bywa, sam wciągnięty zostaje w wir niebezpiecznych wydarzeń. Okazuje się, że nowy przeciwnik chce wejść w posiadanie tajemniczej broni pilnie strzeżonej przez władze Federacji. A kluczem i zarazem główną niewiadomą zaistniałej sytuacji jest potomek byłego admirała. Fabuła trzeciej serii nie zrywa przysłowiowych kapci z nóg. Tak naprawdę jest tylko wymówką, by na pokładzie statku Gwiezdnej Flory po raz kolejny zgromadzić znanych i lubianych bohaterów. Bynajmniej nie po to, aby powspominać, co było kiedyś, choć i na to jest czas. Ciągle rzucani są w wir dramatycznych wydarzeń i w krytycznym momencie wydają się jedyną szansą na uratowanie Federacji przed potężnym przeciwnikiem. Z wielkim niedowierzaniem śledziłem wiec kolejne odcinki nie mogąc wyjść z podziwu, jak wielką zmianę w podejściu do serialu dokonali tu twórcy. Idąc na całość dostarczyli fanom bodajże najlepsze serialowe widowisko od czasów Voyagera i wspomnianego wcześniej Następnego pokolenia. Na sukces tej serii pracowało wiele czynników, a jednym z nich była między innymi muzyka.
Do zilustrowania pierwszych dwóch sezonów Picarda zatrudniono Jeffa Russo – kompozytora, który utwierdził swoją pozycję w Trekowym uniwersum między innymi serialem Star Trek: Discovery. Szczerze powiedziawszy nie były to najlepsze oprawy muzycznie, a przynajmniej nie zapewniały odbiorcom nic poza sprawnie skonstruowanym pod obraz rzemiosłem. Dlatego też cieszyło zgoła odmienne podejście Russo do postaci Picarda i jego przygód. W tworzone z automatu struktury melodyczne wdarła się nutka nostalgii i melancholii, a paleta tematyczna wzbogaciła się o kilka przyjemnych dla ucha melodii. W dalszym ciągu nie było to jednak nic, co w dłuższej perspektywie zapisywałoby się w historii Trekowego dziedzictwa. Drugi sezon potwierdził, że ani producenci ani też kompozytor nie mają pomysłu na rozwijanie tej franczyzy. Kiedy więc podejmowano odważne decyzje związane z trzecią serią, jeden z producentów, Terry Matalas, sprowadził „na pokład” swojego sprawdzonego kompozytora, Stephena Bartona. I moim zdaniem decyzja o zastąpieniu nim Jeffa Russo była jedną z lepszych, jakie podjęto w kuluarach studia.
Stephen Barton przez lata swojej działalności dał się poznać jako krzewiciel hollywoodzkiego mainstreamu – kompozytor, który sprawnie radzi sobie zarówno z orkiestrą, jak i elektroniką, nie bagatelizując przy tym roli dobrego, łatwo nawiązującego kontakt z odbiorcą tematu. Już na wstępie prac nad trzecim sezonem odłożył na bok to, co wcześniej Russo wypracował na potrzeby Picarda, przedstawiając swoje propozycje tematyczne. A skoro w serialu zaczęło w końcu coś się dziać, motywy te skoncentrowały się właśnie wokół zagadnień i scen o większej dynamice. Trudno przypisać im jakąś większą rolę poza tą, że sprawnie połączyły ze sobą różne elementy muzycznej akcji z grozą nowego, niebezpiecznego przeciwnika.
Najwięcej uwagi skupiły na sobie liczne nawiązania do klasycznych tematów franczyzy, jakich dokonuje Barton i współtworzący oprawę muzyczną, Frederik Wiedmann. Odwołanie się do tematów Jerry’ego Goldsmitha było w tym przypadku o tyle zasadne, gdyż faktycznie trzeci sezon Picarda, to nowe przygody starej ekipy ilustrowanej przecież muzycznymi wizytówkami słynnego kompozytora. Miłym zaskoczeniem mogło się natomiast okazać skorzystanie z melodii tworzonych przez Jamesa Hornera – Klingonów, czy klasycznego „czteronutowca”. W połączeniu z dynamicznymi, orkiestrowymi partiami otrzymaliśmy szalenie przebojową, stworzoną w duchu hollywoodzkiego mainstreamu i świetnie odnajdującą się w serialu oprawę muzyczną. Apogeum tego muzycznego szaleństwa nastąpiło w dwóch ostatnich odcinkach, które zaskakują swoją intensywnością i skutecznością w przyciąganiu uwagi odbiorcy. Do tego stopnia, że kończąc przygodę z trzecią serią aż chciałoby się doczekać kolejnej, w której wybrzmi podobna ilustracja.
Muszę przyznać, że decyzja o powrocie do oglądania serialu Star Trek: Picard podyktowana została tym, co usłyszałem na oficjalnym soundtracku do trzeciej serii. Dwu i pół godzinny album wydany nakładem Lakeshore Records, to rozrywka w najczystszej postaci. I mimo porażającego czasu trwania trudno byłoby znaleźć moment, w którym czułoby się większe zmęczenie podczas odsłuchiwania. Coś, co w przypadku analogicznych albumów do pierwszej i drugiej odsłony Picarda zdarzało się nagminnie, w jej finałowym rozdziale praktycznie nie ma miejsca. Nie zmienia to faktu, że jak każdy soundtrack tak i ten ma swoje mocniejsze i słabsze strony.
Przygodę z albumem rozpoczynamy bezpośrednio od ilustracji pierwszej sceny wprowadzającej w główny nurt fabularny. Troszkę szkoda, że zabrakło tu miejsca na prezentację skróconej wersji czołówki serialu. Tym samym od razu przechodzimy do pierwszych fragmentów akcji. To ona dominować będzie w tym 150-minutowym soundtracku i, co najważniejsze, nie wydaje się przytłaczająca, czy monotonna w treści oraz formie. Choć kompozytor korzysta tu często ze sprawdzonych metod twórczych, opierając swoje utwory akcji na ostinatach oraz perkusji, to aranżacja oraz wykonanie kupują uwagę odbiorcy. Przykładem niech będzie Get Off My Bridge, które mimo „trailerowej” wymowy słucha się doskonale. Jednakże największą uwagę koncentrują kawałki, gdzie Barton i Wiedmann nawiązują do twórczości Goldsmitha i Hornera, na przykład: Leasing Spacedock, Klingons Never Disappoint, czy Make It So. W pewnym momencie można się nawet poczuć, jakby te fragmenty faktycznie tworzyły te dwie nieodżałowane tuzy kompozytorskie. A takich nawiązań i smaczków jest na omawianym soundtracku całe multum.
Z trzecim sezonem Picarda nie wiązałem absolutnie żadnych nadziei. Dlatego też moje zaskoczenie było tym większe. Stephen Barton i Frederik Wiedmann dokonali tu fantastycznej roboty podchodząc z wielkim szacunkiem do klasycznych tematów i angażując je na grunt współczesnej, tworzonej z wielkim rozmachem ilustracji. Niejedno pełnometrażowe widowisko kinowe mogłoby pozazdrościć trzeciej odsłonie Picarda tak skonstruowanej ścieżki dźwiękowej. Oby stała się ona wyznacznikiem nowej jakości w kolejnych Trekowych serialach. Kto wie, może właśnie z muzycznym udziałem Bartona i Wiedmanna?
Inne recenzje z serii: