Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Marco Beltrami

Soul Surfer

(2011)
-,-
Oceń tytuł:
Łukasz Koperski | 25-09-2011 r.

Marco Beltrami przez lata wyrobił sobie łatkę, a w zasadzie dwie: specjalista od kina grozy (głównie przez serię Scream i współpracę z Guillermo Del Toro) oraz specjalista od wszelkiego rodzaju remaków, sequeli etc. (kontynuacje Terminatora, Szklanej pułapki, Blade, Halloween; nowe wersje Omenu, 3:10 to Yuma i niedawno The Thing czy Don’t be Afraid of the Dark). Nie są to specjalizacje, które zjednują kompozytorowi fanów. W tym pierwszym kręgu gatunkowym tylko nielicznym udaje się zyskać wielkie uznanie, jak Christopherowi Youngowi, w tym drugim… cóż, zestawienia z często znakomitymi muzycznie oryginałami kończyły się najczęściej irytacjami i narzekaniem ich miłośników, w tym nie raz i niżej podpisanego. Co prawda w ostatnich latach Amerykanin włoskiego pochodzenia doczekał się m.in. aż dwóch oscarowych nominacji, ale mimo to trudno nazywać je nadzwyczaj udanymi, przynajmniej jeśli o rozpieszczanie miłośników muzyki filmowej chodzi. Koszmarki pokroju Jonah Hex czy Repo Men sprawiły, że do reszty straciłem wiarę w tego twórcę. Tymczasem już pierwsze fragmenty muzyki z Soul Surfer, które Beltrami zamieścił na swojej stronie internetowej, pokazały jak bardzo niesłusznie.

Film, o którym mowa, opowiada historię autentycznej postaci – Bethany Hamilton – młodej adeptki surfingu, która mając 13 lat w wyniku ataku rekina straciła rękę, a mimo to nie zrezygnowała ze swej pasji i dążyła do tego by zostać zawodowym surferem. Choć obraz Seana McNamary, w wielu elementach wprawdzie wierny faktycznym zdarzeniom i postawom bohaterów, jest nieco przesłodzony a raczej banalne moralizatorstwo na temat wiary i rodziny oraz do bólu oczywiste klisze (zwłaszcza ze „złą” konkurentką, która na końcu też zostanie „oczyszczona”) czyni go idealnym na pokaz dla grzecznych nastolatek z kółka parafialnego, to Beltrami był ewidentnie zainspirowany. Jeśli nie samym filmem, to historią Bethany, jej optymizmem i niezłomną walką o powrót do sportu, a może Hawajami, oceanem… Wszystko jedno, grunt, że inspiracje czuć w muzyce. Muzyce zaskakująco ładnej, przyjemnej, melodyjnej. Tak jakby spec od kina grozy z wielką radością napisał coś w zupełnie innych, dużo pogodniejszych klimatach.

Już pierwszy utwór ukazuje jaki pomysł na muzykę do Soul Surfera miał Marco Beltrami. Łagodny temat głównej bohaterki wygrywany kojącymi dźwiękami fortepianu zestawiony jest z delikatnymi perkusjonaliami, gitarą, raczej ciepło brzmiącą orkiestrą i przede wszystkim z przewijającymi się, podobnie jak i temat, przez cały score, hawajskimi pieśniami (tzw. ‘mele’, przy których Beltrami współpracował z badaczką hawajskiej muzyki, dr Amy Stillman). Jeśli zresztą chodzi o samą melodię przewodnią, to moją ulubioną jej aranżacją jest ta, na którą natchniemy się w końcówce Back In the Water. Utwór rozwija się powoli, by w finale osiągnąć ekscytującą, tryumfalną eksplozję orkiestry, gdy do sekcji smyczkowej dołącza jeszcze dęta. Szkoda, że ten może i przewidywalny, ale jak fantastycznie brzmiący moment jest tak krótki.

Oprócz głównego tematu Marco Beltrami oferuje całą gamę utworów opartych o inne melodie, choć utrzymane w podobnej, niezwykle łagodnej i kojącej stylistyce, w których prym wiodą wspominane już gitara (Dark Day) czy fortepian (Bethany and Dad). Hymn for Bethany rozpoczyna się solową gitarą ale później dołącza do niego chór, choć już nie hawajski. Jednak nie samymi delikatnymi brzmieniami Soul Surfer stoi. Już Turtle Bay Surfing to niezwykle dynamiczny, świetnie rozpisany na orkiestrę kawałek. Porwać może też Big Drum Competition ze świetnymi perkusjonaliami i ekscytującymi wejściami orkiestry. Nie gorszy jest Paddle Battle, bardziej mocarny i wzbogacony męskimi wokalami śpiewającymi w lokalnym języku.

Niestety ten fantastyczny score nie do końca odnajduje się w obrazie. Choć może takie sformułowanie jest nieco krzywdzące i raczej powinienem napisać: nie do końca potrafi albo chce go wykorzystać i wyeksponować reżyser. Już Main Title bezczelnie zostaje przez twórców obrazu zmasakrowane i jak wiele innych kawałków musi ustąpić miejsca którejś z wykorzystanych w filmie piosenek z młodzieżowego pop-rocka (wydano je na osobnym albumie). Wydaje się też, że sam film jest już aż nadto przesłodzony i ugrzeczniony (jak na coś, co podchodzi pod biografię) i gdyby wyeksponować bardziej te łagodne, urocze elementy partytury Beltramiego jego słodkość byłaby już nie do zniesienia. Stąd też w moim odczuciu najlepiej wypadły w obrazie dwa utwory, w których kompozytor, zgodnie z przypiętymi mu łatkami, znów był groźny, ponury, niepokojący… Mowa o znakomitym Shark Attack (chyba bardziej pasującym do sceny tytułem byłoby „AFTER Shark Attack”), z brutalną dziką orkiestrą, perkusją i hawajskimi wokalizami, które mogłyby służyć jako odpowiedź na pytanie, co by było, gdyby Beltrami miał zilustrować Szczęki; oraz mniej może fascynującym, elegijnym, orkiestrowo-chóralnym Phuket z momentu filmu, gdy Bethany odwiedza Tajlandię po przejściu Tsunami.

To, że w filmie nie jest idealnie (ocena za ten aspekt pod recenzją może nieco zaniżona, ale tutaj nie dajemy połówek, a trzy i pół byłoby chyba optymalne) mówiąc szczerze w tym akurat przypadku mało mnie interesuje. Do tego obrazu i tak nie będę już wracał, a do soundtracku jak najbardziej. To zdecydowanie Beltrami jakiego chcę słuchać i jakiego chcę więcej. Oryginalny, ciekawy, niezwykle przyjemny w odsłuchu, jeden z najlepszych scorów 2011 i absolutny top tego, jak słychać jednak bardzo utalentowanego, twórcy. I bardzo chciałbym postawić Soul Surfera na półce z innymi dobrymi soundtrackami, niestety jednak, podczas gdy horrorowi scory Beltramiego są normalnie, po ludzku tłoczone na CD, to ten score można sobie kupić w formie mp3 lub zamówić jako CD-R. Cóż, może tak jak było z Odlotem Giacchino, tak i kompozycję Marco Beltramiego za rok, dwa ktoś postanowi wydać w taki sposób, na jaki niewątpliwie zasługuje.

Najnowsze recenzje

Komentarze