Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Harry Gregson-Williams

Sinbad: Legend of the Seven Seas (Sinbad. Legenda siedmiu mórz)

(2003)
-,-
Oceń tytuł:
Łukasz Koperski | 15-04-2007 r.

Wytwórnie DreamWorks i Walta Disney’a od kilku lat toczą między sobą bój o młodych widzów. Co jedna z nich wypuści do kin jakąś nową animację, to nie trzeba długo czekać, by druga odpowiedziała filmem o bardzo podobnej tematyce. Tak było już w 1998 r., gdy na Mrówkę Z Disney odpowiedział Dawno temu w trawie, jak i całkiem niedawno, gdy ripostą na dreamworksowski Madagaskar była Dżungla. W 2003 to DreamWorks odpowiadał na produkcje Disney’a. Animowaną przygodówką, która miała przyćmić Atlantydę.Zaginiony ląd z 2001 r. i Planetę skarbów z 2002 r. był Sinbad.Legenda siedmiu mórz. Film, będący całkiem sympatyczną animowaną przygodówką, okazał się jednak klapą (prawdę mówiąc wspomniane dwie produkcje Disney’a też furory nie zrobiły), co niestety sprawiło, iż jego świetnej ścieżce dźwiękowej autorstwa Harry’ego Gregsona-Williamsa nie było dane zdobyć takiej popularności jak wyraźnie słabszym Piratom z Karaibów Klausa Badelta.

Gregson-Williams pracował już wcześniej dla DreamWorks, tworząc wspólnie z Johnem Powellem udane partytury do takich filmów jak Mrówka Z, Shrek czy Uciekające kurczaki. W przypadku Sinbad: Legend of the Seven Seas musiał już radzić sobie sam. Oczywiście poradził sobie i to jak! Sinbad wprawdzie nie zaskoczy nas żadnym innowacyjnym spojrzeniem na marynistyczno-przygodową muzykę, gdyż Gregson-Williams stosował się głównie do sprawdzonych schematów pisania takich kompozycji, dorzucając odrobinę nowoczesnego brzmienia w stylu Media Ventures, ale to naprawdę nie ma w tym przypadku żadnego znaczenia.

Sinbad.Legenda siedmiu mórz dosłownie aż kipi entuzjazmem, radością i niespożytą energią. Orkiestra wspomagana chórem lub pojedynczymi wokalami, a od czasu do czasu także elektroniką, czy np. gitarą (chociażby w „Rescue!”) bombarduje słuchacza łatwo wpadającymi w ucho melodiami, pełnymi potężnych fanfar. Harry Gregson-Williams był nie tylko kompozytorem, ale i dyrygentem, więc należą mu się nie tylko wielkie brawa za to, że potrafił tak żywiołową, energiczną partyturę napisać, ale również za to, że potrafił natchnąć orkiestrę, by tak przekonywująco ją zagrała.

Obok ekspresyjności i żywiołowości atutem score’u są także tematy wpadające w ucho od razu przy pierwszym kontakcie z muzyką. Rozpoczynający album utwór „Let the Games Begin” daje nam zalążki trzech najważniejszych. Jako pierwszy usłyszymy utrzymany w nieco suspense’owym tonie, kojarzący się z jakimś złowieszczym knowaniem, motyw złej bogini Eris. W najlepszym wydaniu pojawi się on w „Eris Steals the Book” z charakterystycznym żeńskim wokalem. Jako kolejny zaprezentowany zostanie, ale tylko w króciutkim fragmencie, motyw przygodowy. Jego rozleglejszych wejść musimy poszukać w innych ścieżkach, chociażby w „Surfing” czy „Into the Sunset”. Najwspanialsze ofiarowuje nam „Syracuse”, gdzie na samym początku dostajemy go w formie kapitalnej, optymistycznej fanfary. Tę samą melodię, ale w całkowicie odmiennej, bardzo spokojnej aranżacji, Gregson-Williams wykorzystał do skonstruowania tematu miłosnego („Is It the Shore or the Sea?”), który od czasu do czasu daje nam (i orkiestrze) chwilę wytchnienia.

Ostatnią i chyba najważniejszą melodią, jaka zostaje zaznaczona już w pierwszym utworze, jest wspaniały, fanfarowy temat heroiczny. Gregson-Williams bardzo często będzie o nim przypominał na albumie, zazwyczaj w postaci krótkich, mocnych wejść, jak chociażby na początku „Heroics”. W świetnym „Rescue!” temat ten będzie rozbrzmiewał przez niemal cały utwór, z towarzyszeniem elektronicznej perkusji i wspomnianej już we wstępie gitary. Niezwykle energetyczne 2 minuty.

Poza wspomnianymi tematami i pochodnymi od nich fragmentami, partytura Gregsona-Williamsa zawiera jeszcze trochę interesujących melodii, z których mnie najbardziej przypadł do gustu utrzymany w stylu MV fragment „Lightning Lanterns” o podróżniczo-przygodowym charakterze. Bardzo interesujący jest także „Sirens” pełen uwodzicielskich wokaliz Lisbeth Scott i jej koleżanek. Choć muzyka została skomponowana na potrzeby filmu animowanego, to osławionego mickey-mousingu prawie nie słychać. Na całe szczęście także wydawca nie postanowił „wzbogacić” albumu o jakąś popową piosenkę, co często bywa zmorą soundtracków z tego typu produkcji.

Sinbad.Legenda siedmiu mórz specjalnie nie grzeszy oryginalnością. Znajdziecie tu sporo odwołań, nie tylko stylistycznych do klasyki, ale i bardziej dosłownych, gdy Gregson-Williams stosuje podobne sposoby nadania partyturze klimatu rozległych wód, poprzez takie „morskie” dźwięki i sample, jak James Newton Howard użył w Wodnym świecie. Albo gdy korzysta z fantazyjnych chórów, bardzo podobnie jak James Horner w Willow. Jak już jednak pisałem, to bez znaczenia wobec ogromnej frajdy, jaką daje słuchanie tego score. Sporo radości i świeżości wnosi on we współczesną muzykę filmową, jakże rzadko tak melodyjną, bo szukającą szczęścia w ambient’cie i underscore. Dlatego właśnie wystawiam mu tak wysoką notę, a maksymalną za muzykę na płycie, nawet jeśli miłośnicy współczesnego brzmienia Zimmera i innych, albo klasycznej marynistycznej muzyki Krongloda czy Kapera będą kręcić nosem marudząc, że nieco przesadzam. Jeżeli jednak podobnie jak ja z sentymentem i tęsknotą wspominacie lat 80-te i pierwszą połowę lat 90-tych, gdy królowały soundtracki Johna Williamsa, Alana Silvestri, Jamesa Hornera ze wspaniałymi motywami przewodnimi, to oto album, który absolutnie powinien was zadowolić. Fanfarowy, melodyjny, bogaty tematycznie styl tamtych czasów z lekką nutą nowoczesności w postaci elektronicznych dodatków i ogromnym pokładem energii. Oby więcej takich soundtracków!

Najnowsze recenzje

Komentarze