Trudny to przeciwnik dla recenzenta, ten Alexandre Desplat. Formułujesz krytykę, stawiasz zmyślne tezy i kąsliwe podsumowania, ale ani się obejrzysz, a Francuz odbija piłeczkę, i to on znowu prowadzi w tej rywalizacji, to on zaadaptował się do nowych warunków, podczas gdy twoje przemyślenia stały się nieaktualne i brzmią dzisiaj niezbyt mądrze. Chcesz mu zarzucić, że nie radzi sobie z wielkoorkiestrowymi ekstrawagancjami – wysmaży Strażników marzeń i Godzillę; udzielisz mu reprymendy za niedobór adrenaliny w muzyce akcji – przyłoży ci Valerianem; wbijesz mu szpileczkę, bo znowu uparł się na monotonny fortepian i walczyki – a ten na twoich oczach odbiera Oscara za The Grand Budapest Hotel. Miejże litość, Alexandre! Czy tej żarłocznej ambicji zawodowej nigdy nie będzie końca? Czy zawsze musisz mieć ostatnie słowo? Wiecznie udowadniać, że jak tylko będziesz miał ochotę, to podbijesz kolejny gatunek filmowy, podbijesz serce kolejnego reżysera, może nawet nadszarpniesz jego zażyłość z dotychczasowym kompozytorem? Czy niepokoi Cię czasem to ciągłe nienasycenie?
Twoja kariera to przecież mały fenomen. Razem z Michaelem Giacchino tworzycie w ostatnim czasie duopol zgarniający najgorętsze i najbardziej prestiżowe projekty, macie za sobą obaj świetny sezon, przewodzicie tej części kompozytorskiego establishmentu, która potocznie mówiąc, „Zimmerowi się nie kłania”. Ale Giacchino to dobroduszny, pozytywny geek, naturalny spadkobierca Kina Nowej Przygody, cudowne dziecko amerykańskiej popkultury filmowej. A Ty, Alexandre? Dystyngowany intelektualista ze Starego Kontynentu, rozprawiający w wywiadach o Fellinim, Passolinim, Godardzie?… Że podbijesz scenę arthouse ze swoją salonową estetyką i wrażliwością – było może do przewidzenia. Ale Harry Potter? Godzilla? Animacje Dreamworks? Ilu Europejczyków zdołało zawojować amerykańskie kino gatunkowe?
No bo weźmy na przykład taki Kształt wody. Guillermo bawi się, oczywiście, kilkoma gatunkami filmowymi i stara się ulepić z nich coś nietuzinkowego. Ale konstrukcja opowieści, sposób narracji, funkcje przypisane każdemu bohaterowi – to wypisz wymaluj podręcznik filmowej gatunkowości. Szczypta Pięknej i bestii, King Konga oraz E.T., odkształconych w ekscentryczno-outsiderskim obiektywie Del Toro. Dla speca od hollywoodzkiego kina gatunkowego, kogoś pokroju Jamesa Newtona Howarda czy ś.p. Jerry’ego Goldsmitha, bułka z masłem.
Zamiast takiego sprawdzonego speca, na białym koniu wjeżdżasz jednak Ty, Alexandre. Jest to pewnie małżeństwo trochę z rozsądku, tak można by przynajmniej niegrzecznie podejrzewać. Produkcja sygnowana przez Fox Searchlight zawsze ma szansę liczyć się w walkach o najwyższe laury, a Guillermo Del Toro w Twoim CV jeszcze nie widniał. Z kolei nazwisko Desplat w napisach początkowych to dla filmu również niemała nobilitacja, no bo robi się bardziej prestiżowo, bardziej festiwalowo, jakoś ogólnie tak „bardziej”, a gdy jeszcze przyjdziesz na sesję nagraniową lub spotkanie Q&A w fularze pod szyją, to marketingowcom oczy rozbłysną od razu trójkolorowymi symbolami euro, które ani chybi zasilą kieszeń dystrybutora nad Sekwaną. W tym miejscu nasuwa się rozsądne pytanie: czy to wszystko nie będzie zbyt europejskie, zbyt intelektualne, a może zbyt koniunkturalne?
I tu masz jednak nas wszystkich, bo Kształt wody robi psikusa i godzi wszystkie strony. Tych którzy cenią Desplata za desplatyzmy, i tych którzy wolą, gdy Desplat te desplatyzmy poskramia. Jeśli chodzi o estetykę brzmienia, The Shape of Water to oczywiście wypisz wymaluj Alexandre i to w takiej prototypowej, galowej wręcz wersji. Po wymęczonych, odtwórczych desplatyzmach 2015 i 2016 roku, jest to jednak wersja dużo bardziej satysfakcjonująca, zarówno na płaszczyźnie rozrywkowej, jak i intelektualnej, tak jakby kompozytor magiczne odnalazł brakującą iskrę inspiracji. Może jest to po prostu kwestia dobrych tematów, ze ślicznym Elisa’s Theme na czele (najlepszą melodią skomponowaną przez Francuza od dobrych kilku lat), niemniej na tym „desplatowskie” atuty tej pracy się nie kończą. Ciekawe są wiodące barwy ścieżki: południowoamerykańskie stylizacje akordeonu (ekranowy potwór został znaleziony w Amazonii), pogwizdywanie przypisane głównej bohaterce, czy drobne, instrumentalne muśnięcia, jak poruszająca koda Rainy Day w postaci enigmatycznej solówki na flet basowy, pozornie rozwiązującej napięcie dziwnym znakiem zapytania. Typowo desplatowski jest też humor ścieżki, bo muzyka, tak jak i sam film, lubi balansować na krawędzi dobrotliwej ironii. Za przykład niech posłuży początkowa scena kąpieli Elizy – pośród rutynowych, neutralnych czynności porannych bohaterka w pewnym momencie zaczyna zabawiać się sama ze sobą w wannie… czemu towarzyszy cukierkowy, niewinny temat Desplata, nadający kadrowi pociesznie groteskowego rysu. Taki niegrzeczny dowcip nie przystoi może salonowemu Alexandre, ale, jak się to mawia, dżentelmeni też mają swoje potrzeby.
Na drugim biegunie ścieżki odnaleźć można z kolei całą wieloletnią tradycję muzyki pisanej do hollywoodzkiego kina gatunkowego. Francuz świetnie odrobił lekcję w tym zakresie, dzięki czemu The Shape of Water ma niemal goldsmithowską dyscyplinę struktury narracyjnej. Dobrze odmierzone wariacje tematu głównego, przeplatane wątkiem fantasy (motyw potwora) i wątkiem suspensowym, tworzą kilkupłaszczyznową, logiczną opowieść muzyczną, czerpiącą z najlepszych amerykańskich wzorców. Wisieńką na tocie jest 11-minutowy utwór The Escape, popisowa sekwencja dramatyczna Desplata, będąca czymś na miarę operatorskiego mastershota. By jednak docenić jej kunszt, warto wybrać się na seans filmu – tam bowiem dopiero można dostrzec precyzję tego ilustracyjnego przedsięwzięcia oraz jego subtelną, acz wstrząsającą efektywność. Zdecydowanie czołówka dokonań Francuza na polu thrillera.
Mimo licznych atutów, Kształt wody jako całość nie jest jednak pozycją wybitną w dorobku Desplata. Jeśli chodzi o oddziaływanie w filmie, maksymalną ocenę odbiera jej nieco nadmierna zachowawczość. Słychać to zwłaszcza w dramatycznym finale filmu – utwór Rainy Day – który w pewnym momencie zwodzi zapowiedzią ekstatycznej kulminacji na miarę słynnego The Great Eatlon Jamesa Newtona Howarda, ale nigdy takich wyżyn eskpresji nie osiąga. A wielka szkoda, bo pieczołowicie narastający w trakcie seansu emocjonalizm obrazu wiele by zyskał za sprawą bardziej „epickiego” katharsis w scenie finałowej konfrontacji. Nie można też nie zauważyć, że muzyczny wątek szpiegowski stanowi jedynie dopełnienie całości i po kilku odsłuchach nie ma wiele ciekawego do zaoferowania na poziomie underscore. Subiektywnie też wydaje mi się, że lukrowatej estetyce warstwy lirycznej brakuje nieco tej głębi, która cechowała bolesną melancholię Labiryntu fauna. Delikatna, idealistyczna ilustracja Desplata to eskapizm w czystej postaci, a przecież – jak umownie by baśni Del Toro nie traktować – romans Elizy z wodnym potworem od samego początku niesie w sobie rys tragiczny.
Tak czy owak, monsieur Desplat, ostatnie słowo znowu należy chyba do Ciebie. Gdybym miał obstawiać, to uznałbym Kształt wody za deklarację, że czaisz się na tytuł następcy swoich wielkich hollywoodzkich idoli i kontynuatora ich wizji. Taka nieposkromiona ambicja pasowałaby do Twojej osoby. Jednocześnie chcesz udowodnić, że proces desplatyzacji Fabryki Snów zasługuje na najwyższe laury i że The Shape of Water byłby ku temu dobrą okazją i zasłużonym podsumowaniem (bo hotelu w Zubrovce nigdy nie uważałeś za w pełni swoje dzieło, prawda?). Może masz rację, może nie. Była w tym sezonie co najmniej jedna kompozycja lepsza. Ale wagę i znaczenie ewentualnego wyboru oceni dopiero historia.