To była miłość od pierwszego wejrzenia… Tak pokrętnie zapowiadającego się widowiska, jak Sausage Party trudno było bowiem szukać wśród odmierzonych od linijki, letnich blockbusterów. Trzeba przyznać, że pomysł na animację dla dorosłych, gdzie głównymi bohaterami są parówki i inne produkty spożywcze, wydawał się tak samo intrygujący, co absurdalny. Jak się okazało, rzeczywistość przerosła moje oczekiwania, wszak poza przaśnym humorem i kanonadą wulgaryzmów, film Grega Tiernana i Conrada Vernona ociekał seksualnymi podtekstami i niesłychaną brutalnością pozwalająca spoglądać na inne gatunkowe twory z większą pobłażliwością. Mamy więc sielankową wizualizację ożywionego asortymentu hipermarketu – bułki, parówki i inne pączki żyjące w oczekiwaniu na swoich nowych właścicieli. Nazywając ich bogami, snują wizje prawdziwego raju, gdzie ludzie żyją, by im służyć. Owe marzenia burzy wstrząsająca relacja musztardy, dającej wyraźnie do zrozumienia, że domniemany błogostan jest w rzeczywistości fantasmagorią. Fakt, brzmi to trochę naiwnie, ale uwierzcie, tytułowe kiełbaski, to kawał dobrej rozrywki, która poza świetną historią dostarcza nam również sporą porcję pastiszów i dialogowych smaczków. Zresztą o jakości tego obrazoburczego dzieła niechaj świadczą dobre recenzje krytyków i zaskakujące wyniki sprzedaży pozwalające snuć nadzieje na ewentualne sequele.
Nie od dziś wiadomo, że jednym z najważniejszych elementów składowych animacji jest warstwa muzyczna. Nie od dziś także wiemy, że jest to wdzięczne pole do konstruowania polichromatycznych ilustracji. Często dosyć naiwnych i poruszających się w obrębie określonych schematów, choć zdarzają się również ciekawe rodzynki, czego przykładem jest właśnie Sausage Party. W życiu bym się nie spodziewał, że tworzona za przysłowiowe grosze, niszowa animacja, będzie tak dopieszczona na płaszczyźnie muzycznej. W sumie zaangażowani do tego zadania kompozytorzy nie do końca mieli prawo przekonywać. Bo oto za stronę liryczną odpowiadał Alan Menken – niewątpliwy spec od form musicalowych, który ostatnimi czasy zaczął jakby zjadać swój własny ogon. Natomiast architektura muzyczna ilustracji spoczęła na barkach Christophera Lennertza – kolejnego rzemieślnika, który poza komediami i serialami jakoś nie może znaleźć pomysłu na swoją karierę. Okazało się, że ten niepozorny duet wspiął się na wyżyny swoich możliwości, konstruując być może jedną z ciekawszych ścieżek dźwiękowych roku 2016. Przynajmniej od strony funkcjonalnej, bo rola tej partytury w filmie Tiernana i Vernona jest nie do przecenienia. Szczelnie wypełniająca przestrzeń muzyka wydaje się nie tylko świetnym przewodnikiem po tym fantastycznym świecie ożywionych produktów spożywczych, ale i jedną z głównych atrakcji, jakie serwuje nam film. Wszystko dzięki łatwo wpadającej w ucho piosence The Great Beyond, której melodia stała się fundamentem tematycznym partytury. Rzadko zdarza się, aby pozornie mało znaczący element musicalowy przekładał się w tak znaczący sposób na melodykę całej pracy. Rzadko się również zdarza, aby podobny temat charakteryzowała daleko posunięta elastyczność w modelowaniu poszczególnymi odcieniami dramaturgii. Rzeczona melodia porusza się bowiem po dosyć szerokim spektrum form muzycznego wyrazu – od heroicznych fanfar począwszy, poprzez żywiołową muzykę akcji, a na dramatycznym underscore skończywszy. Na instrumentalnych i wokalnych wynurzeniach kompozytorskiego duetu nie kończy się bynajmniej rola ścieżki dźwiękowej. Dosyć istotną funkcję w tym widowisku pełnią wybrane szlagiery z pogranicza rocka i popu. A wszystko to tworzy ciekawy miszmasz, który w jakimś stopniu zwróci uwagę mierzącego się z obrazem widza.
Naturalnym odruchem będzie więc sięgnięcie po album soundtrackwoy wydany nakładem Sony Music. Na szczelnie wypełnionym krążku znajdziemy właściwie wszystko, co chcielibyśmy usłyszeć po filmowym seansie. Ale czy akurat w takiej formie, w jakiej zostało to zaprezentowane? No tutaj można dzielić włos na czworo, bo mimo interesującej treści, potężnym mankamentem pozostaje układ poszczególnych elementów muzycznych. Trzy kwadranse oryginalnej ilustracji poszatkowane są bowiem piosenkami kompletnie nie przystającymi do klimatycznej oprawy Menkena i Lennertza. Problem ten potęguje się wprost proporcjonalnie do czasu spędzonego na odsłuchiwaniu tego krążka.
Najwięcej radości dostarcza zatem początek albumu, kiedy serwowana jest nam piosenka The Great Beyond. Baśniowa wymowa musicalowej introdukcji Sausage Party pięknie kłóci się tutaj z wulgaryzmami soczyście dawkowanymi w warstwie lirycznej. Od strony formalnej nie można temu utworowi nic zarzucić – jest perfekcyjnie wpasowany w gatunkowe standardy i twórcze możliwości Menkena, choć o statusie szlagiera z wiadomych względów możemy zapomnieć. Sama melodia nie daje jednak szybko o sobie zapomnieć. Tak samo jak ilustracja, której właściwa cześć zaczyna się na krążku dosyć mrocznym w wymowie Darren, the Dark Lord. Chwila grozy rekompensowana jest triumfalną fanfarą w Chosen ocierającą się o religijny patos. Filmowy kontekst tłumaczy to dosyć jasno urabiając klientów marketu na swoistego rodzaju bóstwa wywyższające kupowane przez siebie produkty. Muzyczne uniesienie przeplatane z wszechogarniającym poczuciem błogiej sielanki dosyć często okraszane jest dźwiękonaśladowczymi formami muzycznego wyrazu. Wydawać by się mogło, że mickey mousignowe zagrania nijak przystawać będą do tego obrazoburczego widowiska, ale pamiętajmy, że w dalszym ciągu jest to tylko animacja. I bardziej aniżeli w innych gatunkach, ścieżka dźwiękowa pełni tutaj funkcję narracyjną. Siłą rzeczy musi się więc ocierać o przesadną sugestywność. Hołdowanie tym standardom przy maksymalnym zachowaniu powagi tworzy swoistego rodzaju kontrapunkt w całej sferze audytywnej. Przykładem będą tu takie utwory, jak Douche Loses It, czy Our Heroes epatujące szerokim wachlarzem emocji w pastiszowych scenach o rozdmuchanej dramaturgii.
Mistrzostwo pod tym względem osiągają dwa fragmenty zdobiące osobliwe makabreski. W pierwszej kolejności należą się tu wyrazy uznania dla twórców filmu za ich niesamowitą wyobraźnię w tworzeniu przejmujących i krwawych obrazków godnych kina wojennego czy slashera. Utwór The Crash ilustrujący dramatyczną walkę o przetrwanie głównych bohaterów, niczym jest jednak w porównaniu do klasyków kina grozy podejmowanych w wymownie brzmiącym Food Massacre. Idylliczny początek szybko rewidowany jest przez wiszącą w powietrzu grozę. Demoniczne, orkiestrowo-chóralne frazy bez ogródek nawiązują do gatunkowych ikon Herrmanna i Goldsmitha – ot chociażby takich, jak Psychoza czy Omen. Takowych stylizacji jest na przestrzeni całej partytury dosyć dużo. Nie świadczy to w żaden sposób o miałkiej oryginalności ścieżki dźwiękowej do Sausage Party. Kompozytorzy doskonale bawili się tutaj podejmowanymi przez filmowców wątkami. Świadczą o tym nie tyle elementy etniczne, co sposób odwoływania się do nich – bez dodatkowego ośmieszania filmowej treści. Jeżeli więc szukamy rzetelnego i klasycznego podejścia do hollywoodzkiej symfoniki w szeroko rozumianym mainstreamie, to Sausage Party jest tego najlepszym przykładem.
Powiem więcej. W całym morzu zalewających nas średniaków, to właśnie „kiełbaski” stoją na straży świetnie rozpisanej i wykonanej symfoniki. Próżno szukać wśród animacji ostatnich lat tak mocarnie brzmiącego, finalnego pojedynku, jak w omawianej tu pracy. Dziesięciominutową selekcję najlepszych fragmentów rozpoczynamy patetycznym wstępem w Big Speech. Ustawicznie podkręcane tempo prowadzi nas do jednego z najlepszych utworów na płycie – The Big Fight. Dynamiczna akcja determinowana świetnie zaaranżowanym tematem przewodnim, to rozrywka najwyższych lotów. Kontynuacją tej myśli jest „podkręcający” dramaturgiczną śrubę, Final Battle, który zwieńczono triumfalną fanfarą odwołującą się po raz kolejny do motywu przewodniego. Film kończy natomiast suspensowe Finale, niejako otwierające furtkę do ewentualnego muzycznego sequela.
Jeżeli takowy powstanie, to nie wyobrażam sobie innego duetu, jak Menken-Lennertz. Stworzona przez nich ścieżka dźwiękowa jest co prawda produktem wpisującym się w standardy gatunkowe, ale wśród setek podobnych tworów wyróżnia się nie tylko na tle tematycznym, ale również wykonawczym. To kawał solidnej rozrywki, która gdyby nie pedantycznie chronologiczny sposób prezentacji utworów ilustracyjnych i piosenek, mógłby być również doskonałym słuchowiskiem. Nie mam nic przeciwko szlagierom Meat Loaf, Wham, czy Spandau Balet. Aczkolwiek sposób ich prezentacji demontuje cały „fun” tego słuchowiska. Przykładem niech będzie niosące grozę Food Massacre, po którym przeskakujemy do dwóch romantycznych piosenek, by w końcu na nowo zanurzyć się w pełnych niepokoju frazach. Mimo wszystko polecam przynajmniej jednorazową przygodę z tym albumem oraz (jeżeli nie straszne są wam takie obrazoburcze animacje) wycieczkę w niesamowity świat ożywionych bułek, parówek, kremów do higieny intymnej z aplikatorem…