Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Naoki Sato

Rurōni Kenshin: Densetsu no Saigo-hen (Ruroni Kenshin: The Legend Ends)

(2014)
-,-
Oceń tytuł:
Dominik Chomiczewski | 07-04-2015 r.

13 września 2014 roku miał premierę ostatni, przynajmniej tak zapowiadają jego twórcy, film z serii Ruroni Kenshin, zrealizowany na podstawie bestsellerowej mangi. Wieńczący trylogię Ruroni Kenshin: Legend Ends (oryg. Ruroni Kenshin: Densetsu no Saigo-hen) jest bezpośredni sequelem (fabuła zaczyna się w tym miejscu, w którym kończy się poprzednia część) Kyoto Inferno, który miał premierę zaledwie miesiąc wcześniej. Produkcja opowiada o ostatecznej konfrontacji Makoto Shishio, głównego antagonisty z Kyoto Inferno z Kenshinem, który udaje się do swojego dawnego mistrza, aby nauczył go ostatecznej techniki posługiwania się mieczem zwanej Hiten Mitsurugiryu. Jak się można było spodziewać, zwłaszcza biorąc pod uwagę sukces wcześniejszych epizodów, Legends Ends trafiło na sam szczyt japońskiego box office’u i utrzymywało się na tej pozycji przez cztery tygodnie. Czy zasłużenie, to już temat na dłuższą dyskusję.



Na pewno publiczność z wielką niecierpliwością wyczekiwała finałowej części jednego z najbardziej udanych filmów jidaigeki (kino samurajskie), co wraz z gigantyczną kampanią promocyjną, musiało poskutkować więcej niż satysfakcjonującymi zyskami. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że Legend Ends powstało trochę na siłę. Nie miało większego sensu, oczywiście poza aspektem finansowym, rozbijanie kontynuacji na dwie części. Pazerność producentów niestety dała swój efekt. Choć Legend Ends dalej trzyma świetny poziom, jeśli chodzi o realizację scen akcji, to jednak fabuła jest zbyt rozwleczona i po prostu ma zbyt wiele przestojów. A co z muzyką?



Już teraz napiszę, że ten kto spodziewał się, iż Sato skomponuje świeżą partyturę do trzeciej części opowieści o wędrowcu Kenshinie, na pewno mocno się przeliczy. Jednak takie oczekiwania musiały skończyć się niczym innym, jak rozczarowaniem. Japończyk dostał film, będący jedynie przedłużeniem poprzednika. Wszystkie istotne miejsca i postacie, poza mistrzem Kenshina, pojawiły się w Kyoto Interno, zatem Sato jedyne co mógł zrobić, to kontynuować swoją muzyczną opowieść. W recenzowanej pracy znajdziemy wiele motywów i koncepcji znanych z wcześniejszych części, co w związku z powyższym wydaje się oczywistym posunięciem ze strony Japończyka.



Chociaż Legend Ends bazuje na w dużej mierze na „jedynce” i „dwójce”, to jednak słuchacz wyłapie kilka nowych elementów. Mowa tu przede wszystkim o utworze Ogi – Hiten Mitsurugiryu. Tak, jak w pierwszej części styl walki Hiten otrzymał swój temat, tak i jego ulepszona postać doczekała się własnej interpretacji muzycznej. Co prawda nowa kompozycja wypada blado przy rzeczonym w uprzednim zdaniu utworze, to jednak nie można odmówić jej przebojowości. Kaskada „spadających” smyczków, potężne, nasuwające skojarzenie z bataliami, perkusjonalia oraz muskularne waltornie (przypominające niekiedy słynny Time z Incepcji Hansa Zimmera), dają doprawdy zadowalający efekt


Hiten Mitsurugiryu to oczywiście nic innego, jak swego rodzaju muzyka akcji. Zresztą, biorąc pod uwagę charakter filmu, także pomimo fabularnej stagnacji w pierwszej połowie produkcji Ohtomo, to właśnie nią stoi partytura Sato. Szczerze powiedziawszy, mam co do niej mieszane uczucia. Niektóre fragmenty należałoby zaliczyć na plus, z kolei w innych, takich jak np. Inochi, Doki no Hohosaki, Kakusaku, Shikaku, dynamika wydaje się być bardzo wymuszona. Można wręcz odnieść wrażenie, że Sato nie miał niekiedy na nią pomysłu. Oczywiście wszystko stoi na nienagannym poziomie technicznym – smyczki, perkusjonalia oraz dęciaki pracują dokładnie tak, jak, że tak powiem, Pan Bóg przykazał. Problem tkwi w tym, że nie oferują one nic ponadto. Sato należy jednak pochwalić za wspomniany Ogi – Hiten Mitsurugiryu oraz Shippūdotō, którego Sato opiera o dość banalny, ale jednocześnie zwyczajnie efektowny motyw akcji.



Pośród rozbuchanych i dynamicznych kompozycji, znalazło się oczywiście trochę miejsca dla lirycznych ścieżek. Pewną nowością jest w tej materii wykorzystanie fortepianu, samotnego, żeńskiego wokalu nadającego nieco „arabskiego posmaku” oraz elegijnego chóru. Spójrzmy jednak prawdzie w oczy, nie jest to materiał wyróżniający się i wykraczający poza schematy tego rodzaju ilustracji filmowej. Na tej płaszczyźnie partytury Sato, powracają oczywiście także liryczne motywy z pierwszej i drugiej części Ruroni Kenshina, zresztą nie tylko one. Jeszcze raz usłyszymy, niemal w identycznej aranżacji, znany z Kyoto Inferno temat Makoto Shishio, Unmei – Meikai no kodou. Ponadto album kończy się utworem Hiten – densetsu no sago, który jest niczym innym jak ścieżką Hiten z pierwszego filmu serii. Aczkolwiek, co do tego nie można mieć szczególnych zastrzeżeń. Wszak muzyczna trylogia nie mogła się zakończyć niczym innym, jak najbardziej reprezentatywną kompozycją z serii.



Sporych problemów nastręcza ocena oddziaływania muzyki w filmie Ohtomo. Niewątpliwie wiele scen straciłoby na sile, gdyby nie ilustracja Sato. Do nich zaliczają się przede wszystkim sekwencje akcji, zwłaszcza Shippūdotō. Problemem jest jednak, że tak to określę, „monoaranżacyjność”. Każdy kto miał styczność z poprzednimi filmami oraz z pochodzącymi z nich soundtrackami, szybko zwróci uwagę, że wiele tematów – Hiten, Unmei – Meikai no kodou oraz kilka motywów lirycznych – pojawia się w niemal identycznych wersjach. Sato nawet nie stara się przedstawiać słuchaczom, choćby trochę zmienionych wariacji. Dlatego też, podczas seansu, odniosłem w paru miejscach wrażenie, jakby Japończyk nie miał za bardzo wpływu na ostateczny kształt ilustracji, choć równie dobrze wina za to może leżeć po jego stronie. Ponadto, nierzadko, niektóre motywy pojawią bez związku z ich rolą we wcześniejszych filmach. Reasumując, to, co Sato skomponował do pierwszej i drugiej części Ruroni Kenshina, decydenci powpychali tam, gdzie im pasowało, przez co rzuca się w oczy i uszy pewna łopatologia w tym postępowaniu.



Czy zatem Ruroni Kenshin: Legend Ends Naokiego Sato należy zakwalifikować jako zawód? I tak i nie. Nie da się ukryć, że Japończyk nie odkrywa przed nami żadnych, nowych kart. Wypada jednak zaznaczyć, że film nie dał mu możliwości chociaż na ich ponowne przetasowanie. Tłumaczenie, dlaczego Japończyk poszedł tą drogą, a nie inną jest oczywiście istotne, niemniej nie powinniśmy zbytnio usprawiedliwiać tym jakości samej muzyki zaprezentowanej na albumie. Tym bardziej, że w porównaniu z poprzednimi częściami jawi się ona jedynie jako przyzwoita, lecz jednocześnie odtwórcza i rzemieślnicza praca.Co prawda trylogia Ruroni Kenshina nigdy nie była i nie będzie szczególną pozycją, zarówno patrząc przez pryzmat twórczości Sato, jak i japońskiej filmówki, to jednak nie zapominajmy o tym, że jest to wciąż kawał solidnej muzyki. Jakkolwiek, wydaje mi się, że nie wyczekiwałbym już niespokojnie kolejnego epizodu. Sato swoje już zrobił i teraz może podjąć nowe wyzwania.


Najnowsze recenzje

Komentarze