Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Jerry Goldsmith

Raggedy Man

(1991/2019)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 21-07-2019 r.

Przełom lat 70 i 80 ostatecznie ukierunkował karierę Jerry’ego Goldsmitha na tory kina grozy i akcji. Sukces w tych gatunkach przypieczętowany statuetką oscarową wcale bynajmniej nie wpłynął na zainteresowanie kompozytora mniej intensywnymi obrazami. W morzu różnego rodzaju wyzwań, których się w tym czasie podejmował, zawsze najbardziej zastanawiającym był dla mnie Raggedy Man. Nie tylko przez wzgląd na muzykę, która w przedziwny sposób łączy ze sobą kilka muzycznych światów. Także z powodu filmowej treści, jakże odbiegającej od wszystkiego, co w tym czasie robił Amerykanin.



Raggedy Man to film w reżyserii Jacka Fista, oparty na bestsellerowej powieści Williama D. Wittliffa i Sary Clark. Akcja rozgrywa się w 1940 roku, w Ameryce żyjącej toczącą się dookoła wojną. W centrum wydarzeń stawiana jest młoda kobieta, Sissy. Całymi dniami i nocami pochłonięta jest pracą radiotelegrafistki oraz samotnym wychowywaniem dwójki synów. Pewnego dnia u progu jej domu staje żołnierz-rekrut o imieniu Teddy. Zrządzenie losu staje się początkiem iście bajkowego romansu. Z perspektywy mieszkańców małego miasteczka, w jakim toczy się cała akcja, wygląda to zgoła inaczej. Dokąd to wszystko doprowadzi? Do zaskakującego finału, który jednym prostym cięciem odrywa nas od sielankowego nastroju skrzętnie budowanego przez minioną godzinę. Nie dziwią więc skrajne emocje i recenzje, jakie pojawiają się w kontekście tego obrazu zaraz po jego premierze.



Skrajne emocje wywoływać może również oprawa muzyczna, do skonstruowania której zaangażowano Jerry’ego Goldsmitha. Dla Amerykanina była to dobra odskocznia od ciężkich gatunkowo projektów, w jakich zanurzony był od dobrych kilkunastu miesięcy. Historia z pozoru prosta, dawała sposobność do sięgnięcia po cieplejsze w brzmieniu, muzyczne barwy. I z takim też podejściem Goldsmith zabrał się za ilustrowanie Raggedy Man. Punktem wyjścia było cementowanie relacji między bohaterami. W pierwszej kolejności kompozytor skupił się na stworzeniu uniwersalnej melodii, która pojawiałaby się w kontekście głównej bohaterki, Sissy oraz jej synów. I tutaj pojawia się pierwsze zaskoczenie, ponieważ melodia ta, mimo kilku aranżacyjnych zmian, przypomina temat przewodni z mającego premierę kilka miesięcy później Poltergeista. Można odnieść wrażenie że obie te prace tworzone były mniej więcej w tym samym okresie, przez co wiele pomysłów (również melodycznych) zaznacza swoją obecność zarówno w dramacie z 1981 roku, jak i kultowym filmie grozy. W szerszym ujęciu budzi to mieszane uczucia, choć w samym obrazie sprawuje się bez zarzutów. Spora w tym zasługa instrumentacji, a nade wszystko solówek na gitary i harmonijki, którym bliżej do westernowej stylistyki, aniżeli do klasycznego dramatu.



Większych obiekcji dostarcza natomiast kwestia rozciągania tego idiomu tematycznego na relacje między młoda kobietą, a Teddym. Dorzucanie do tego wszystkiego iście sielankowych aranżacji, szczególnie w kontekście scen nawiązywania bliższych relacji mężczyzny z dziećmi Sissy, tworzy mylne przeświadczenie jakobyśmy podziwiali typowe kino familijne z lat 50-60. Powrót do początków kariery nie był najlepszym pomysłem, bo mimo usilnych starań ograniczania ilości ilustrowanych scen, muzyka zdaje się pochłaniać aż nadto uwagę odbiorcy. Nasycona zbyt duża ilością barw wyprowadza widza na przysłowiowe manowce. Kiedy zatem docieramy do finałowego aktu, to momentalnie destrukcji ulega cała fasada sielankowości. Akt terroru na kobiecie ozdobiony został równie burzliwą mieszanką muzyczną, której w założeniach bliżej już do wspomnianego wyżej Poltergeista. Z tą różnicą, że w Raggedy Man kompozytor bardziej stawia na naturalne brzmienia przy minimalnym tylko udziale elektroniki. Tę kanonadę skrajności i różnorodności dodatkowo potęgują etniczne wstawki, jakie usłyszeć możemy w kilku scenach rozgrywających się w lokalnym barze. Kompozytor idzie nawet o krok dalej zaopatrując swoje meksykańsko-brzmiące kawałki w adekwatne wokale. I być może ten sentymentalny powrót do czasów ilustrowania westernów jest jedyną ciekawostką wypływającą ze ścieżki dźwiękowej do Raggedy Man. W całościowym ujęciu nie robi ona bowiem większego wrażenia. Co więcej, czasami kłóci się z wymową filmu, co stawia pod znakiem zapytania funkcjonalność tej partytury.


Jeszcze przed premierą filmu Jerry Goldsmith przygotował materiał do publikacji na albumie soundtrackowym. Dosyć kiepski kinowy pochód ostudził ten wydawniczy entuzjazm, odwlekając premierę o 10 lat. Dopiero w 1991 roku, w ramach klubu Varese, ukazał się limitowany do 1500 sztuk, półgodzinny soundtrack. Niepozorna w treści mieszanka muzyczna okazała się dosyć atrakcyjnym kąskiem dla kolekcjonerów. Nie dziwne więc, że po prawie dwudziestu latach ta sama wytwórnia zdecydowała się na reedycję tego deficytowego produktu. Fakt, że w zestawie utworów nic się nie zmienia nie powinien dawać powodów do ubolewania. Produkujący ten album przed laty, Jerry Goldsmith, wycisnął z partytury do Raggedy Man dosłownie wszystko, co można było wycisnąć.



Mimo wszystko doświadczenie soundtrackowe może się wydać odrobinę męczące. Aczkolwiek bardziej konsternujący aniżeli męczący jest sam początek, a dokładnie prezentacja tematu przewodniego otwierającego zarówno album soundtrackowy, jak i film Jacka Fista. Wspomniane wcześniej podobieństwo do melodii z Poltergeista ukierunkowują myślenie i oczekiwania odbiorcy na konkretny zestaw rozwiązań stylistycznych. Kiedy więc z takim bagażem wskakujemy na etnicze poletko meksykańskiego grania, tracimy niejako grunt pod nogami. Dosyć szybko jednak wracamy do bardziej zrównoważonej, orkiestrowej ilustracji. Nie tylko familijnej w wydźwięku ale i niosącej za sobą nutkę grozy. Konstrukcja albumu traktuje bowiem filmową chronologię z wielkim przymrużeniem oka, co dodatkowo wspiera różnorodność brzmienia. Szkoda tylko, że ten szok poznawczy dosyć szybko rozmieniany jest na drobne, nakazując odbiorcy ustawiczne powracanie do tych samych koncepcji ilustracyjnych. Miłą odmianą jest włączenie meksykańskich wokali do jednego z utworów. Jeden z odważniejszych zabiegów zastosowanych tu przez Goldsmitha stawia wyraźny mur między sielankową częścią soundtracku, a dramatycznym finałem. I jak zwykle u tego twórcy, muzyka grozy stoi na bardzo wysokim poziomie. Szkoda tylko, że tak szybko odprowadza nas do kolejnej prezentacji tematycznej z napisów końcowych.



Festiwal skrajności – tak w skrócie można podsumować doświadczenie soundtrackowe, jakim jest album z muzyką do Rageddy Man. Album, który w towarzystwie innych prac Goldsmitha prezentuje się stosunkowo ubogo. Tak na dobrą sprawę docenią go tylko albo zagorzali miłośnicy twórczości Goldsmitha albo kolekcjonerzy, którzy patrzą na ten produkt bardziej w kategoriach inwestycyjnych niż artystyczno-rozrywkowych. Trzeba mieć to na względzie sięgając po Raggedy Men.

Najnowsze recenzje

Komentarze