Geniusz, cud i arcydzieło – bracia Łudzeń
Score z Predatora to istne, monumentalne arcydzieło – Tomek Rokita
Moc oddziaływania Predatora jest oszałamiająca – Marek Łach
Predator to prawdziwy majstersztyk muzyki akcji – Szymon Jagodziński
Polskie portale internetowe są jednomyślne w ocenie muzyki do Predatora. Mistrzostwo świata. Jednak czy rzeczywiście? Czy wszystkie te oceny nie są zbiorową halucynacją, zapalonych fanów filmu McTiernanana i muzyki amerykańskiego kompozytora?
Gdy po raz pierwszy słuchałem muzyki z Predatora, było to jedno z największych rozczarowań jakie sprawiła mi muzyka filmowa, w całej mojej długiej karierze miłośnika soundtracków. Zawód był tak duży, iż w pewnym momencie zacząłem się zastanawiać czy aby na pewno jestem fanem filmowych ilustracji. Problem ten tak bardzo mnie nurtował, iż postanowiłem przyjrzeć mu się z bliska pisząc recenzje. Pomimo bowiem tak wielu tekstów dotyczących płyty Silvestriego, jakie możemy spotkać w polskim Internecie, wciąż brak jasnego i w pełni uargumentowanego wytłumaczenia dlaczego rzesze miłośników uważają ten score za arcydzieło i co tak naprawdę przesądza o jego genialności.
W miarę zbierania materiałów do niniejszego tekstu mój skrajnie negatywny stosunek uległ pewnej zmianie (na nastawienie pozytywne, pozbawione jednak nadmiernej euforii). Z tych wszystkich przemyśleń, jak również wielu konsultacji z zagorzałymi fanami Predatora (dyskusji okraszonymi częstokroć ostrymi potyczkami słownymi) powstał niniejszy tekst, którego głównym zadaniem jest nieco inne (może bardziej racjonalne) spojrzenie na kultową przecież ścieżkę.
Tezą wyjściową jest próba obalania mitu o niezwykłej słuchalności i autonomiczności partytury Silvestriego, partytury której egzystencja pozafilmowa jest jakby nie do końca prawomocna, specyficznie wtórna (istnieje hipoteza, iż jedną z przyczyn dla których nie ukazał się soundtrack była właśnie niska przebojowość skomponowanej muzyki, a co za tym idzie ryzyko braku sukcesu komercyjnego). Predator jest w mojej opinii partyturą która nie powinna być słuchana bez obrazu, partyturą która bez tłumacza jakim jest film, irytuje swoją „mikrotematyczną” budową, nieuchronnie grawitującą w kierunku kakofonicznego chaosu. Już wyjaśniam w czym rzecz. Słuchając tegoż score’a możemy odnaleźć niezwykłą wielość tematów (co oczywiście samo w sobie jest wielką zaletą). Tematy te są świetne zarówno orkiestracyjnie (żywa orkiestra z dominującym perkusyjnym rytmem osiągniętym za pomocą wszelkiego rodzaju werbli, ale także niskiego fortepianu, drenujących puzonów i „barbarzyńskich” smyczków), jak i kompozycyjnie (klimat). Jednak niemal wszystkie te tematy nie mają właściwej możliwości wybrzmienia. Doskonale widać to w takich utworach jak choćby The Chopper (gdzie odnajdujemy kilka partii składowych, które sprawiają wrażenie nagranych osobno przez różne zespoły/orkiestry), czy The Fight (gdzie co chwila główny motyw akcji sprowadzany jest do parteru przez dominujący obraz). We wszystkich niemal trackach Silvestri stosuje jakże popularną w Hollywood metodę „punktowego” opisywania zdarzeń. Polega ona na tym, że bez mała każdy element oglądany na ekranie ma swój temacik, swoją małą muzyczną miniaturkę. Oczywiście gdy oglądamy film takie zabiegi nam zupełnie nie przeszkadzają (co więcej pomagają unaturalniać i uoczywistniać akcję), jednak jeśli ktoś ma jedynie mgliste pojęcie o produkcji McTiernana i nie ma w pamięci wyrytej niemal każdej klatki owego dzieła, to bez wątpienia zdecydowanie utrudni mu to bezkonfliktowy odbiór muzyki. Muzyki która co chwila przerywana jest jakimś „trach, łup, bęc”. Moje słowa może potwierdzać fakt, iż do najlepszych utworów na płycie należą kawałki, które nie są poddane ściśle metodzie punktowego opisu obrazu (Main Title, Jungle Trek, Goodbye, Preparations, czy End Title).
Drugą kwestią do której pragnąłbym się ustosunkować jest kwestia głównego tematu. Niemal wszystkie rodzime portale wychwalają ów, rzeczywiście interesujący fragment pod niebiosa (proszę zauważyć, że zazwyczaj niezwykle szczodre w pochwałach poratle zagraniczne są w tym wypadku bardziej ostrożne –
Ostatnim wreszcie problemem na który natrafiłem po przesłuchaniu płyty był problem oryginalności. W tej kwestii panuje wśród fanów – recenzentów podziwu godna zmowa milczenia (jedynie Marek Łach w swym tekście sugerował pewne zapożyczenia), a wszelka próba wskazania elementów wtórnych, puentowana jest zawsze krótkim „czepiasz się”. Być może za chwile popełnię świętokradztwo, za które czekać mnie będzie heretycki stos, bowiem postaram się pokazać, iż nie wszystko co zawarł na swej partyturze Silvestri jest w 100% nowatorskie.
Już sam temat filmu podpowiada nam, iż chcąc szukać jakichś muzycznych odpowiedników powinniśmy skierować swój słuch przede wszystkim na obie części Obcego, a także na wspominane już tutaj First Blood. O ile nawiązania do filmu z Sylvestrem Stallonem są widoczne jedynie w niektórych kwestiach orkiestracyjnych, jak również w kreowaniu ogólnej atmosfery dusznego zagrożenia, o tyle podobieństwa do obu części Obcego są już bardziej widoczne (dramatyczny temat akcji zawarty w „The Chopper” przypomina nieco „The Aliens Planet” z soundtracku Goldsmitha, natomiast fragmenty z „Mac on Watch” i „Waiting” kojarzą się z hornerowskim „Dark Discovery / Newt’s Horror ”). Jednak wszystkie te zapożyczenia (przypuszczam, że raczej nieświadome, wyliczone przeze mnie raczej z kronikarskiego obowiązku) to nic w porównaniu z dosyć dużego kalibru „selfplagiatem”, jaki możemy dostrzec w utworze Preparations. Nie trzeba być specjalnie wielkim fanem twórczości kompozytora by dostrzec, iż jest to gorsza kopia „The Lybyans” z płyty Back to the Future. Piszę gorsza, albowiem w porównaniu z oryginałem owym „przygotowaniom” zupełnie brakuje energii i specyficznego dynamizmu pierwowzoru.
Chcąc być jednak sprawiedliwym trzeba również oddać Predatorowi wiele nowatorskich muzycznych pomysłów, które dosyć znacząco wpłynęły na współczesną ilustrację, przede wszystkim horrorów, bądź trihllerów. Chyba najciekawszą rzeczą jest ów duszny, oślizgły klimat pełnej zagrożeń dżungli, który Silvestri wykreował za pomocą w całości żywej orkiestry, udowadniając tym samym, iż nie trzeba odwoływać się do instrumentów elektronicznych, aby wywołać w widzu strach i efekt ciągłego zagrożenia. Wiele zawartych w filmie McTiernana pomysłów nie tylko sam kompozytor powielał w swych późniejszych partyturach (Sędzia Dredd), lecz co więcej robili to inni (ostatnio James Newton Howard, który w swych Znakach już głównym motywem nawiązuje do specyficznych smyczków znanych z utworów „Anytime”, czy „The Chase”)
Jak zatem ocenić tę partyturę? Czy podane przeze mnie argumenty mają dowodzić, iż Predator, wbrew temu co twierdzą szacowni recenzenci innych polskich portali internetowych, jest muzyką złą? Otóż odpowiedź na to pytanie jest bardzo złożona. Partytura Silvestriego to absolutny majstersztyk jeśli chodzi o film (i tu podpisuję się pod wszystkimi pochwałami). Majstersztyk, zachwycający genialnym kreowaniem atmosfery, organiczną integracją z obrazem, kakofonią orkiestracji. Niestety w momencie rozłączenia obrazu od muzyki, otrzymujemy ścieżkę, która jest niemal kompletnie niesłuchalna, ścieżkę która może i zachwyca formą (której jednak i tak laik nie jest w stanie docenić) jednak po 20 minutach słuchania, cała ta dodekafonia zaczyna męczyć brakiem jakiejś wyrazistej wyspy do której dąży melodia. Stąd bardzo trudno jednoznacznie odpowiedzieć na zadane wyżej pytanie… Albowiem Predator to genialna muzyka filmowa i bardzo średnia muzyka pozaobrazowa, muzyka która posiada jednak swoich zagorzałych wielbicieli, fanatyków dla których jest to partytura krystaliczna: „geniusz, cud i arcydzieło”.
Czym taki pogląd jest spowodowany? W mojej opinii na nadmierne gloryfikowanie muzyki z Predatora wpłynął przede wszystkim mit. Specyficzna legenda, legenda płyty niedostępnej rarytasu nieosiągalnego dla fanów, soundtrackowego „rara avis” (wszak dopiero w 2003 doczekaliśmy się oficjalnego wydania Varese, które i tak ukazało się w limitowanej ilości 3000 egzemplarzy, więc możliwości zdobycia oryginału są wielce utrudnione). Nie będę również kłamcą pisząc, że zagorzali fani muzyki z Predatora rekrutują się głównie spośród gorących miłośników filmu McTiernana. Dla nich partytura ta zawsze będzie słuchalna, zawsze stanowić będzie przykład absolutnego muzyczno – filmowego geniuszu. I nie ma im się co dziwić, albowiem dla nich muzyka zupełnie traci swój ilustracyjny charakter, bez trudu scalając się w umyśle z wcześniej zapamiętanymi obrazami.
Podsumowując. Argumenty które zawarłem w swej analizie wzbraniają mi wystawienia maksymalnej oceny, oceny która w moim mniemaniu zarezerwowana jest dla dzieł brzmiących nie tylko świetnie w filmie, ale i na soundtracku, dla płyt które są czymś więcej niż jedynie muzyką ilustracyjną.
PS. Za materiał do analizy posłużył mi pierwszy bootleg wydany przez Alien Records (zawierający niemal kompletny materiał, w tym piosenkę „Long Tall Sally” Little Richarda słyszaną podczas lotu helikoptera). Na końcu płyty jako bonus otrzymujemy dodatkowo utwór pochodzący z filmu Blown Away. Jak wiadomo muzyka z Predatora pojawiła się na 4 bootlegach i jednym wydaniu oficjalnym (Varese 2003). O ile poszczególne bootlegi niewiele różnią się od siebie (okładki, kwestia bonusów i piosenki Little Richarda), o tyle wydanie Varese posiada mniej utworów (materiał generalnie jest ten sam, tylko nieco inaczej zmontowany), zmienione są również tytuły. Dodatkowo uzupełnione pewne braki znane z nieoficjalnych wydań (m.in. dodano kolejną aranżację tematu przewodniego „Building a Trap”, a także muzykę ilustrującą końcowe sceny filmu – „The Rescue”).
Specjalne podziękowania dla Przemka Korpusa i Mariusza Tomaszewskiego za pomoc merytoryczną, jak również za nieustanne naciski, które w efekcie doprowadziły do powstania tegoż tekstu.
Inne recenzje z serii: