Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Mark Isham

Point Break (Na fali)

(1991/2008)
4,0
Oceń tytuł:
Tomek Rokita | 02-11-2014 r.

Amerykańskie kino sensacyjne lat 80-ych i 90-ych – któż za nim nie tęskni? Pośród pozycji dobrych i tych mniej dobrych, część z nich zyskało status kultowych. Takową jest z pewnością Na fali, w sumie dość niedorzeczna fabuła na temat surferów napadających na banki, którym przewodzi Patrick Swayze oraz mającego ich rozpracować agenta specjalnego FBI o aparycji Keanu Reevesa. Co w takim razie wpływa na taki a nie inny odbiór tego obrazu po latach? Z pewnością charyzmatyczny Swayze, świetnie nakręcone sceny surfingu, które w jakiś sposób pozwalają zrozumieć fenomen tego sportu, wizualny styl, pierwszorzędne sceny akcji spod ręki Kathryn Bigelow, wspomaganej przez swego ówczesnego męża Jamesa Camerona a także ścieżka dźwiękowa. Soundtrack z Point Break (termin surfingowy) stanowiły tak muzyka oryginalna jak i spora ilość głównie rockowych piosenek, toteż z tego powodu ilustracja Marka Ishama padła ofiarą polityki wydawniczej tamtych czasów. Wydano oczywiście piosenkowy składak a fanom zainteresowanym oryginalnym scorem pokazano środkowy palec… Score Ishama musiał czekać na wydanie płytowe aż 17 lat, kiedy to za wypełnienie tej luki zabrała się wytwórnia La-La Land wypuszczając ją w limitowanym nakładzie. Czy warto było tyle czekać, postaram się odpowiedzieć poniżej.

Trudno orzec co kierowało twórcami filmu, że zwrócili się o napisanie muzyki do tego rodzaju kina akurat do Ishama. Sam dopiero od niedawna był obecny na hollywoodzkiej scenie, w zasadzie na koncie miał tylko dwa, choć nie byle jakie filmy akcji – Autostopowicza i Bestię, które to ścieżki choć dość oryginalne, bardziej przypominały jego solowe projekty (np. Vapor Drawings) z obrzeży muzyki elektronicznej, akustyki i jazzu niż standardowe ilustracje z gatunku sensacji i thrillera. Ale właśnie takie ryzykowne decyzje zazwyczaj popłacają. Na fali to partytura pewnie z wyboru Bigelow oraz Camerona w dużej mierze elektroniczna, ale pewnie również z uwagi na to, że było to w ówczesnym czasie „naturalne środowisko” brzmieniowe Ishama. Score zaznacza swą obecność w filmie przede wszystkim w sekwencjach surfingu, w których za „rywala” ma zazwyczaj tylko obraz. Bardzo podobać może się przede wszystkim epicki w wyrazie, choć wykreowany dość prostymi, elektronicznymi środkami temat „wolności”, który słyszymy przede wszystkim w Night Surfing oraz w ilustracji pod pamiętną scenę końcową. Isham jest tu dość podobny do wczesnego brzmienia Hansa Zimmera – za pomocą prostej progresji akordowej pobudza emocje i wyobraźnię. Na myśl przychodzi też inna pozycja Niemca, notabene z tego samego roku, czyli K2, w którym to udało mu się tak udanie oddać poczucie przestrzeni i zachwytu nad potęgą gór. Podobne rezultaty osiąga Isham, tylko tym razem punktem odniesienia jest oczywiście ocean. Na uwagę zasługuje również ilustracja pod napisy początkowe filmu. Rozmarzony ambient, werbel oraz budujące się, syntetycznie spreparowane instrumenty dęte są odpowiedzią dla kręconych w zwolnionym tempie ujęć oceanu, montażowo skorelowanych z sekwencją treningu Reevesa na strzelnicy.

Wariację na temat tematu wolności przynosi z kolei wspaniałe 5-minutowe Skydive, zdecydowanie najbardziej zapadająca w pamięci sekwencja z filmu dotycząca skoku spadochronowego. Niewiele tu dialogów, mamy za to zapierające dech w piersiach ujęcia z lotu ptaka, dziecięcą radość bohaterów a muzyka Ishama buduje się, narasta i prowadzi do ekspresyjnych kulminacji. Wymarzona sytuacja dla kompozytora filmowego. Można rozpoznać tu znamienny dla kompozytora ekspresowy podkład syntezatorów i bardzo ciekawe rozwiązania aranżacyjne w dziedzinie elektroniki, przypominające choćby doskonałe dzieło Ishama pt. On the Threshold of Liberty. W tej sekwencji kompozytor na polecenie filmowców skorzystał ze skromnych środków orkiestrowych, co oczywiście nadało jej należytego muzycznego splendoru. Orkiestra zaznacza swą obecność również w powyżej wspomnianym, finałowym Freedom. Elegancko budujące się instrumenty dęte kreują wrażenie nieuchronności, by w końcu bezbłędnie przejść w potężne wykonanie tematu wolności. Ujęcie Patricka Swayze na tle monstrualnej fali pobudza wyobraźnię także dzięki muzyce. Z perspektywy czasu jest to z pewnością jeden z najbardziej znaczących momentów w filmowej karierze Marka Ishama.

Point Break potrafi zachwycić, ale nie wszystko maluje się w tak jasnych kolorach. Ścieżka ta jest w pewnym sensie produktem swoich czasów. Paradoksalnie najsłabiej wypada tu muzyka akcji, która w wykonaniu Amerykanina przeważnie jest dość anachroniczna i mocno się postarzała. Brzmi mocno syntetycznie, w momentach wręcz tanio (czasami bardzo kiepskie elektroniczne imitacje instrumentów orkiestrowych) i przypomina choćby toporną muzykę Brada Fiedela. Nie jest to poziom Zimmera czy Poledourisa z tamtego konkretnego momentu w czasie. Co ciekawe, sceny napadów na banki oprócz ostatniej (Bank Robbery) nie zostały zilustrowane. Tu jednak kompozytor wprowadza ciekawe efekty podobne do odgłosów helikopterów, nieco w stylu legendarnej ścieżki braci Copppola z Czasu Apokalipsy. Część płyty wypełnia także elektroniczny underscore, który czasami potrafi zaintrygować jakąś plamą dźwiękową, ale w wielu momentach jest on dość nijaki oraz anonimowy i szybko się o nim zapomina. Zastanawia mnie rola werbla, który zazwyczaj kojarzy się z elementami wojskowymi. Czy był on pomysłem na muzyczną sygnaturę dla FBI, czy też po prostu to muzyczny fetysz Ishama, który w swojej solowej twórczości lubi z niego korzystać równie często jak z trąbki? Oba powody wydają mi się jednak nieco chybione. Do bardziej kreatywnych momentów ścieżki zaliczyć należy egzotyczne dźwięki, które kojarzą się muzyką związaną z Aborygenami – być może w ten sposób kompozytor próbował odnieść się do postaci Swayze’go, który w filmie oprócz tego, że świetnie posługuje się surfingową deską i rewolwerem, kreuje się również na kogoś w rodzaju duchowego guru. Śliczny jest z pewnością temat miłosny, anonsowany na płycie dwukrotnie. Co ciekawe i on ma ten wczesno-zimmerowski rys, emocjonalną melancholię kreowaną przez subtelny syntezator i oddalone gitary.

Na fali to z pewnością ścieżka kontrastów. Pełne wydanie (prawie 70 minut) obnaża trochę jej słabości w kontekście całości, ale posiada ona tak specyficzne dla tamtego okresu brzmienie, że na tle dzisiejszej elektronicznej tapety, którą się nam serwuje, jest naprawdę ożywczym doświadczeniem słuchowym z zakresu muzyki elektronicznej. Elektroniczna warstwa partytury Ishama jak pisałem powyżej w pewnych jego miejscach zawodzi, lecz w tych najlepszych zachwyca i jest podobna w wyrazie do dwóch innych ścieżek dźwiękowych poświęconych filmom na morzu: Wiatru Basila Poledourisa i Sztormu Jeffa Rony. Widać tu również, że kompozytor dopiero rozpoczyna przygodę z muzyką orkiestrową, która chyba do końca nie jest dopracowana i czasami nie za bardzo odróżnia się od muzyki elektronicznej (choć to już chyba wina sampli). Choć w sumie i tak zdominuje (często z bardzo dobrymi rezultatami) późniejszą fazę jego filmowej kariery. Cóż, każdy kiedyś zaczynał. Oczywiście na pytanie z początku recenzji należy odpowiedzieć twierdząco. Tak, warto było czekać na to mocno opóźnione wydanie oficjalne, po pierwsze dlatego, że jest to pozycja w jakiś sposób definiująca przynajmniej początkową fazę filmowej kariery Ishama, po drugie, jest ona z pewnością sentymentalną podróżą do atrakcji, które przedstawiała ze sobą muzyka filmowa lat 80-ych i 90-ych. I dla fanów tego rodzaju muzyki, jak i naturalnie dla miłośników talentu amerykańskiego kompozytora-trębacza, jest przeznaczona ta pozycja w szczególności.

Najnowsze recenzje

Komentarze