Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Ennio Morricone

Padre Pio: Tra Cielo e Terra (Ojciec Pio: Między Niebem a Ziemią)

(2001)
-,-
Oceń tytuł:
Łukasz Wudarski | 03-08-2008 r.

Wśród fanów muzyki filmowej pozycja Ennio Morricone wydaje się być niezachwiana. Chociaż wielu krytykuje mistrza za jego powtarzalność i nadmierne „parcie w ilość”, to jednak nie można przecież odmówić Włochowi geniuszu. I nie mówię tylko o perfekcyjnej technice kompozytorskiej, ale przede wszystkim o tym, co maestro zrobił dla historii muzyki filmowej. To wszak twórca „Misji” dał wielu gatunkom muzycznym skuteczny paradygmat, który do dziś kopiowany jest jako wyznacznik pewnego stylu, ikoniczny znak jednoznacznie kojarzący się: to z kinem spaghetti westernu, to z nostalgiczną muzyką europejskiego melodramatu, a to wreszcie ze specyficznym gatunkiem, jaki przyjęło się u nas określać mianem dewocyjnego kina religijnego.

Związki filmu z religią możemy datować na początki kinematografii (już w 1896 operator braci Lumière sfilmował papieża Leona XIII, a w 1898 niejaki Lear zrealizował na zamówienie pewnego włoskiego wydawnictwa serię filmów religijnych). Gdy w roku 1929 papież Pius XI w swej encyklice „Divini illius magistri” pokazał, że kino może być także pożyteczne dla katolików, może być nośnikiem wzniosłych uczuć, a co za tym idzie spełniać umoralniającą rolę, religijny przemysł filmowy zyskał oficjalny (papieski) placet i jak grzyby po deszczu zaczęły wyrastać różnorodne, mniej lub bardziej udane produkcje mające służyć z jednej strony zaprezentowaniu wspaniałych (i przecież ciekawych) historii biblijnych, z drugiej zaś były przyczynkiem do prywatnej dewocji, zastępując bardziej postępowym katolikom święte obrazki.

O ile kino amerykańskie w latach Złotej Ery sięgało po tematy religijne głównie ze względu na ich epicki wydźwięk, o tyle kino europejskie skupiało się bardziej na owej prywatnej dewocji, lub ukazaniu (w przypadku bardziej artystycznych wizji) paradoksów wiary (Pasolini, Zefirelli). I to właśnie w wypadku tej pierwszej europejskiej kategorii pojawia się nam nazwisko Ennio Morricone. To bowiem styl tego kompozytora, styl oparty na połączeniu prostoty tematu ze specyficzną medytacyjną zadumą, idealnie nadawał się do ilustrowania, mających chwycić za serce filmów o prostym umoralniającym przesłaniu, które mogły być dystrybuowane przez katolickich kaznodziejów.

Paradoksalnie jednak maestro zaczął swoją przygodę z kinem religijnym od produkcji wysokobudżetowych (1966 – „Biblia: Początek”, 1974 „Mojżesz”), które jednak zwróciły nań uwagę katolickich twórców. Ci jednak początkowo nie mając pieniędzy na zatrudnienie słynnego kompozytora na potęgę inspirowali się muzycznym językiem stworzonym przez Włocha, językiem, który niekoniecznie powstał na potrzeby kina dewocyjnego (mistycyzm dramatu, orkiestracje znane z filmów o miłości). Przykłady takie można by mnożyć. Ja podam tylko dwa nazwiska, pierwszym jest nieżyjący już Piero Piccioni (autor choćby „Un Bambino di nome Gesù”), drugim zaś wyśmienity imitator stylu Morricone, ksiądz Marco Frisina. Obaj pokazują jak muzykę twórcy Misji łatwo było zaimplementować do gatunku kina dewocyjnego.

W wyniku polityki Jana Pawła II, która zachęcała twórców katolickich do korzystania z nowych środków wyrazu, zaczęły powstawać dewocyjne filmy posiadające wystarczający budżet, aby zatrudnić już nie tylko imitatorów, ale i samego mistrza. Tak właśnie doszło do tego, że Wielki Morricone zaczął się na stare lata parać kinem typowo dewocyjnym, pisząc partytury do takich produkcji jak chociażby „Seria Biblijna” (stworzył tam temat, resztą zajął się Frisina), „Il Papa Buono”, „Karol”, czy właśnie „Padre Pio”. Żadna z tych partytur nie jest wybitnym osiągnięciem muzycznym, niemniej jednak wszystkie są sprawnymi kompozycjami, mogącymi dać dużo satysfakcji słuchaczowi.

„Ojciec Pio: Pomiędzy Niebem a Ziemią” jest ilustracją filmu zrealizowanego (rok po beatyfikacji zakonnika) przez aktora i reżysera w jednej osobie Giulio Basego. Stworzył on film typowy, mający umacniać wiarę i pokazywać wielkości stygmatyka z Pietrelciny. Wyszło jak zwykle dla tego typu kina, nieco flegmatycznie i niestety strasznie sztucznie, żeby nie powiedzieć wręcz drewniane. O wiele bardziej podobała mi się (nakręcona w tym samym roku!) produkcja Carlo Carlei’ego w której czuć było dramatyczny pazur. U Basego dramat niestety jest marginalizowany (niestety także przez muzykę, nawet najbardziej dramatyczne sceny brzmią zbyt lekko – Il Dolore e L’Ira), co sprawia, że stężenie kiczu na centymetr taśmy filmowej przekracza dopuszczalną normę. Wydaje mi się też, że Morricone popełnił duży błąd rezygnując z synchronizacyjnego podkładania muzyki. Zastosował tak ciekawą (i wielokrotnie dającą świetne efekty technikę znaną choćby z twórczości Johna Barry’ego) polegającą na tworzeniu za pomocą muzycznego utworu jedynie ogólnego klimatu, pewnej ramy, która rozwija się niejako obok obrazu. O ile w kinie artystycznym, taki sposób sprawdza się wyśmienicie, o tyle w wymagającym prostej zsynchronizowanej muzyki kinie dewocyjnym momentami wypada to zupełnie nieciekawie (moment konania zakonnika kiksuje niemiłosiernie, a ogólnego wrażenia złego podłożenia scoru nie jest w stanie zmyć nawet muzycznie wyśmienita ostatnia scena przedstawiająca beatyfikację Ojca Pio).

Jak widać w filmie dzieło Włocha nie do końca spełnia oczekiwania. Na albumie sytuacja jest niestety podobna. Owszem mamy tu kilka świetnych znaków firmowych Wielkiego Ennia. Jest więc śliczny główny temat (Padre Pio Tra Cielo E Terra), w którym możemy podziwiać jak zwykle perfekcyjnie prowadzony chór, a także w zamierzeniu dramatyczny Il Dolore E L’Ira (z wiodącym klawesynem, pełen charakterystycznych dla kompozytora smyczkowych tuszów). No i tutaj właściwie kończą się jakieś wielkie plusy tej płyty. Owszem dostajemy jeszcze 10 innych utworów, z których chyba tylko Dolore Come Amore przynosi jakąś satysfakcję. Reszta jest albo powtórzeniem tematu głównego (w wypadku Nel Silenzio, nawet całkiem fajnym), albo co gorsza zupełnie bezbarwnym underscorem (przebrnięcie przez 7 Raccordi to prawdziwa droga przez piekło – żeby to chociaż oryginalne było, ale to taki typowy morriconowski zapychacz napisany zapewne w drodze do toalety).

Gdy pisałem recenzję soundtracku „Padre Pio” skomponowanego przez młodego wilka włoskiej muzyki filmowej Paolo Buonvina zaznaczyłem wyraźnie, że jego praca przewyższa dzieło Morricone. Bo choć może nie znajdziemy tam subtelnego operowania chórem, ani wysmakowanej instrumentacji, to jednak Buonvino wygrywa z wielkim, choć chyba coraz bardziej zmęczonym Morricone jedną podstawową rzeczą: autentycznym dramatyzmem, który w opisywanym soundtracku gdzieś się twórcy „Misji” zawieruszył.

Najnowsze recenzje

Komentarze