Geoff Zanelli

Outlander

(2008/2009)
Outlander - okładka
Łukasz Koperski | 12-04-2009 r.

Bestia z innej planety i ścigający ją kosmiczny żołnierz trafiają do wczesnośredniowiecznej Skandynawii, opanowanej przez Wikingów. Z takiej historii dałoby się z pewnością sklecić bardzo dobre, choć niezbyt ambitne kino rozrywkowe łączące sci-fi, fantasy i przygodę. Niestety niedoświadczony reżyser, wraz z jeszcze mniej doświadczonym współscenarzystą zmarnowali większość drzemiącego w tym potencjału i to mimo, że mieli do dyspozycji m.in. Johna Hurta i Rona Perlmana. Do tego mógłbym jeszcze dodać Jamesa Caviezela, ale ten od roli Jezusa w Pasji, najwyraźniej postanowił przejąć aktorski styl Nicolasa Cage’a i w każdym filmie grać z miną wielkiego cierpiętnika. Całe szczęście, że Outlander miał jeszcze niezłe plenery (głównie kanadyjskie, ale parę ujęć z Norwegii też się znalazło) no i speców od F/X pod kierownictwem Patricka Tatapoulosa, który zaprojektował całkiem fajnego potworka, toteż gdy tylko bestia pojawiała się i zaczynała atakować wikingów, od razu robiło się ciekawiej. I byłoby już zupełnie znośnie, gdyby jeszcze to wszystko okraszono interesującą oprawą muzyczną. Niestety producenci postanowili zatrudnić Geoffa Zanelli’ego.

Zanelli nie cieszy się dobrą opinią chyba nawet wśród fanów ścieżek spod znaku Remote Control. I nic dziwnego, bo choć ten młody kompozytor ma już na swoim koncie Emmy, to specjalnie nie ma się jeszcze czym pochwalić, chyba że asystowaniem Zimmerowi, Powellowi i Badeltowi przy ich dużych projektach. Szansę na pozytywne zapisanie się w pamięci słuchaczy miał, gdy zatrudniono go do adaptacji gry komputerowej Hitman, ale zmarnował ją zupełnie. Przed premierą Outlandera wydawało się, że tym razem będzie lepiej. W swoich wypowiedziach Zanelli podkreślał, że w swej kompozycji starał się połączyć świat wikingów ze światem kosmicznych technologii; że niczym Goldsmith przy 13 Wojowniku poszukiwał takiego muzycznego języka, który by najbardziej pasował do skandynawskich rabusiów; wspominał o instrumentach etnicznych: lirze, fletni; zapewniał, że dla każdego z głównych bohaterów, stworzył odrębny temat… Obiecanki, które prędko zweryfikował film.

W nim bowiem muzyka prezentuje się słabiuteńko. Przez niemal cały seans moje myśli z tęsknotą kierowały się ku goldsmithowskiemu The 13th Warrior i zastanawiałem się o ileż lepiej prezentowałby się Outlander, gdyby ktoś zwyczajnie podłożył pod obraz score ś.p. Jerry’ego. Zanelli w ramach zapowiadanego balansowania między historyczno-przygodową muzyką dla Wikingów i futurystycznym brzmieniem dla przybyszów z kosmosu jest w stanie zaproponować nam jedynie schematyczny i banalny miks orkiestry i elektroniki w typowy dla stajni Remote Control sposób. Gdyby to wszystko jeszcze w połączeniu z obrazem działało tak, jak nieszczęśni Piraci z Karaibów (przy których notabene ten kompozytor też miał swój udział), to pal sześć. Niestety nie działa, a w niektórych momentach muzyka, o ile akurat nie ginie wśród efektów dźwiękowych, brzmi wyjątkowo sztucznie i banalnie, na dodatek w uszy rzucają się duże podobieństwa do „klasyki” MV/RC, jak choćby do wspomnianych Pirates of the Caribbean. Spory szok przeżyłem jednak dopiero podczas napisów końcowych, gdy dowiedziałem się z nich, że za wykonanie muzyki odpowiada orkiestra symfoniczna z Budapesztu. Szok dlatego, iż przez cały seans byłem przekonany, iż całość osiągnięto przy pomocy sampli i syntezatorów – tak skutecznie Zanelli potrafił zabić naturalne brzmienie instrumentów orkiestry.

Jako, że film przepadł w amerykańskich kinach, a do polskich póki co w ogóle nie trafił, zaś muzyka dobrego wrażenia po seansie nie zostawiała, przeto spodziewałem się, iż twór Zanelli’ego zaginie w odmętach nigdy niewydanej muzyki filmowej. Ulitowała się jednak nad nim wyspecjalizowana wytwórnia La-La Land Records, która ma na koncie m.in. score z Hitmana i wypuściła w edycji limitowanej do 1500 kopii, z kiepską okładką (jakby nie można było wykorzystać któregoś z plakatów filmu). I tu mała niespodzianka. Zanelli na płycie brzmi lepiej, niż w filmie. Wreszcie tu i ówdzie naprawdę słychać, że faktycznie w sesji nagraniowej uczestniczyła orkiestra, a czasami ten mediaventuresowski miks wypada całkiem przyzwoicie a momentami nawet i dość spektakularnie. Oczywiście całość w dalszym ciągu stanowi jedynie kliszowy i banalny przykład stylu MV/RC, ale… bezboleśnie można przesłuchać album od początku do końca.

Zanelli rzecz jasna jedyny pomysł, jaki miał na muzykę, to przepisać to i owo z prac swoich kolegów i scalić wszystko za pomocą kilku prościutkich, sztampowych motywów. Najważniejszy, a przynajmniej najbardziej rzucający się w uszy, jest ten heroiczny, przypominający trochę Króla Artura, trochę Transformers… Ot, taki patetyczny mediaventuresowski anthem, od którego słyszeliśmy już wiele lepszych, ale i ten, o czym jestem przekonany, znajdzie swoich wielbicieli. Najbardziej wyeksponowany został w ścieżce pierwszej i ostatniej, ale i w różnych aranżacjach przewija się także przez pozostałą część albumu, a najlepszą stanowi chyba początek Gods Be With You. Drugim motywem, który daje się zapamiętać po seansie filmu, czy wstępnym zapoznaniu z albumem, jest całkiem ładny temat, który usłyszymy chyba jedynie w The Moorwen Genocide oraz Killing the Beast. Oparty został głównie o brzmienie elektronicznych klawiszy, połączonych z być może samplowanym żeńskim chórkiem. Jest to chyba najlepiej wypadający w filmie fragment. Ilustruje on retrospekcje głównego bohatera, z akcją rozgrywającą się na innej planecie, a zatem nowoczesne, syntezatorowe brzmienie jest tu jak najbardziej na miejscu.

Oprócz tego przez soundtrack przewijać się będzie bardziej mroczna i mniej przyjemna muzyka towarzysząca kosmicznemu potworowi, oraz oczywiście, w całkiem sporej ilości, action-score. Ten jest typowy dla twórcy z Media Ventures i opiera się przede wszystkim na piłujących smyczkach, zmiksowanych na różne sposoby z syntezatorami, wzbogaconymi o elektroniczną perkusję i od czasu do czasu urozmaicanych partiami na chór (samplowanymi? trudno jednoznacznie stwierdzić) czy intonującymi heroiczny temat dęciakami. Najlepiej wypada tu utwór Tell Me About Your Dragon, w którym znajdziemy wszystkie wspomniane elementy. Co ponadto na płycie? Trochę niezbyt ciekawego underscore (zwłaszcza w nieco słabszej drugiej połowie albumu) i o dziwo nawet szczypta etniki, która gdzieś umyka w filmie. Nie jest ona zbyt fascynująca i pewnie jak wszystko, w sporej mierze samplowana, niemniej tu i ówdzie przewiną się brzmienia jakichś piszczałek czy dud. Co ciekawe, zabrakło na płycie najbardziej folkowej melodii z obrazu, towarzyszącej scenie zabawy podczas uczty wikingów, a która ewidentnie mocno inspirowana była Pirates of the Caribbean, a konkretnie motywem z początku Fog Bound.

Outlander Geoffa Zanelli’ego to soundtrack bardzo przeciętny, ale podejrzewam, że miłośnicy stylu Hansa Zimmera i spółki, będą się przy nim całkiem nieźle bawić, podobnie jak bawili się przy Królu Arturze Zimmera, Transformers Jablonsky’ego, czy Piratach z Karaibów Badelta i nie będzie im przeszkadzać wątpliwa oryginalność ani mocno średnie wykonanie tego dzieła. Ja osobiście wolałbym aby Zanelli, niczym Badelt przy Wehikule czasu, na moment zapomniał, kto jest jego mistrzem i poszukał muzycznych inspiracji także poza swoją kliką. Na to być może trzeba jednak trochę więcej talentu i inwencji, niż posiada Amerykanin. Póki co z jego ręki otrzymujemy kolejny przykład wyrobnictwa z Remote Control, który z czystym sumieniem polecić można tylko fanom tego studia.

Najnowsze recenzje

Komentarze

Jeżeli masz problem z załadowaniem się komentarzy spróbuj wyłączyć adblocka lub wyłączyć zaawansowaną ochronę prywatności.