Miała być parodia, a wyszła całkiem zgrabnie zrealizowana fantastyka. Śmiały pomysł Setha MacFarlane’a, aby wskrzesić klasykę telewizyjnej rozrywki, ubierając ją w komediową otoczkę, okazał się strzałem w dziesiątkę. Nie od razu jednak serial Orville zdołał przekonać do siebie szerokie grono odbiorców. Słynący z podejmowania kontrowersyjnych treści twórca był początkowo bardzo sceptycznie odbierany przez środowisko miłośników Star Treka. Wszak to właśnie na tej kultowej marce miał opierać się serial Orville. Przygody załogi tytułowego statku okazały się jednak na tyle przemyślane, że jeszcze w trakcie emitowania pierwszego sezonu zamówiono kontynuację. I tu kolejna niespodzianka, bo widowisko, po którym nie spodziewano się więcej aniżeli solidnej rozrywki, okazało się naprawdę wciągającym i podejmującym istotne kwestie serialem. Dużo zadziało się nie tylko w scenariuszu (szczególnie w połowie drugiego sezonu), ale i w podejściu aktorów do powierzonego zadania. Chyba uwierzyli w końcu, że Orville może wyjść z cienia źródeł swoich inspiracji, tworząc nową jakość. Takiej wiary nie zabrakło również wśród twórców oprawy muzycznej do tego serialu.
Z wieloma decyzjami i pomysłami MacFarlane’a można się nie zgadzać, ale nie można odmówić mu wielkiego, nabożnego wręcz przywiązania do tradycji. Zabierając się za realizację Orville doskonale wiedział w jakim języku przemawiać będzie warstwa muzyczna – klasycznie skonstruowana i wykonana przez orkiestrę. Mało kto jednak spodziewał się tak dużego rozmachu w realizacji. I nie chodzi tylko o ilość grajków, jakich udało się skompletować w studiu. Osobną ciekawostka jest dobór kompozytorów, którym przypadła w udziale rola stworzenia oprawy muzycznej. Największym i najmilszym zaskoczeniem było zaproszenie do ekipy Bruce’a Broughtona, który stworzył świetny, wpisujący się w ducha serialowej fantastyki lat 90., temat przewodni. Melodia, która wybrzmiewa nie tylko w czołówce stylizowanej na Star Trekowe Następne Pokolenie oraz Voyager, ale jest również motorem napędzającym melodykę wielu scen z udziałem załogi statku Orville. I szkoda, że na potrzeby drugiego sezonu nie poczyniono jakiejś chociażby skromnej modyfikacji, aby po raz kolejny zaangażować tego wielkiego twórcę. Zabraknąć nie mogło natomiast tych, którzy rozpisywali te frazy na indywidualne kompozycje do poszczególnych epizodów. I tutaj również nie było większego zaskoczenia, ponieważ do swoich obowiązków powrócili John Debney, Joel McNeely oraz Andrew Cottee. O ile więc pierwszych dwóch kojarzyć może wielu miłośników muzyki filmowej, co budzi spore oczekiwania pod adresem ich prac, to postać Cottee wydaje się najbardziej zagadkowa. W rzeczywistości to dosyć bliski współpracownik MacFarlane’a, odpowiedzialny za aranże do wielu jego projektów. Mimo wszystko można zauważyć pewną prawidłowość w rozdzielaniu zadań na poszczególnych kompozytorów. Podczas gdy Cottee otrzymywał do zilustrowania odcinki o bardziej obyczajowych charakterze, wszystko co potencjalnie zaangażować mogło większy aparat wykonawczy lądowało już na biurku Debney’a i McNelly’ego. Czy słusznie?
Przy okazji recenzji ścieżki dźwiękowej do pierwszego sezonu troszkę narzekałem na ilustracyjny charakter oprawy muzycznej. Szczelne wypełnianie filmowej przestrzeni przy jednoczesnym, bardzo rygorystycznym pilnowaniu stylu, w jakim tworzona była muzyka, często skutkowało spychaniem ilustracji niejako pod obraz. I choć w przypadku drugiego sezonu nie nastąpiła żadna rewolucyjna zmiana pod tym względem, to jednak twórcy postanowili troszkę zerwać ze zwykłym ilustratorstwem. Mając do dyspozycji bogaty aparat wykonawczy i wsparcie reżysera, tym razem postanowili nadać oprawie muzycznej bardziej kinowy wydźwięk. I słuchać to nie tylko w składzie orkiestry – znacznie zwiększonym na potrzeby niektórych odcinków. Również w podejściu do melodycznej treści. Oglądając niektóre odcinki nie można nie wyjść z podziwu jak zaskakująco atrakcyjna, a zarazem trafna w opowiadaniu serialowych historii jest muzyka tworzona przez Debney’a oraz McNeely’ego. Iście brawurowe wydają się kompozycje tego drugiego, który przy okazji dokonuje wielu śmiałych nawiązań do twórczości Johna Williamsa, Jerry’ego Goldsmitha oraz Jamesa Hornera. Obecność drobnych smaczków w postaci niuansów orkiestracyjnych czy specyficznej elektroniki z „trekowych” prac Hornera lub Goldsmitha stanowi dodatkową atrakcję dla wszystkich miłośników gatunku. Mimo jawnej oczywistości nie gryzą się one z kreatywną cząstką tego serialowego przedsięwzięcia. Podejmowane na potrzeby poszczególnych postaci czy miejsc, nowe motywy, stanowią skuteczną przeciwwagę balansująca całość oprawy. Czy obok tak skonstruowanej ścieżki dźwiękowej można było przejść obojętnie?
Ależ długo wydawcy kazali czekać fanom na pojawienie się odpowiedniego soundtracku. Dokładnie półtora roku po emisji ostatniego odcinka nakładem La-La Land Records zadebiutował album, na którym szczelnie zapełniono materiałem muzycznym aż dwie płyty. Wylewność, która już w przypadku poprzedniego sezonu udzieliła się amerykańskiemu labelowi, tym razem nie odbija się w tak znaczącym stopniu na doświadczeniu odsłuchowym. Raz, że do niezbędnego minimum ograniczono udział ilustracyjnych zapchajdziur, a na dodatek całość solidnie przemontowano i zaprezentowano w taki sposób, aby dawkowały odbiorcom wrażenia. Mimo wszystko zachowano podział na poszczególne odcinki, co tłumaczyć można chęcią utrzymania ciągłości stylistycznej. I jeżeli w przypadku całego soundtracku mówić możemy o potężnej, choć wymagającej muzyce, to tym razem jednak nie miałbym odwagi proponować okrojenie tego materiału do jednopłytowej, zwartej prezentacji.
Bez problemu mógłbym jednak wskazać fragmenty, do których aż chce się wracać. I choć początek pierwszego krążka usypia naszą czujność dawkując smyczkową dramaturgię, to już wraz z odcinkiem Nothing Left On Earth Excepting Fishes wkraczamy w bardziej dynamiczną cząstkę prezentacji muzycznej. Przysłuchując się po drodze licznym nawiązaniom do Hornera i Goldsmitha, uderza jedno – jak bardzo zazębiają się stylistycznie McNeely oraz Debney. Szczególnie wyraźnie maluje się to w przypadku dwuczęściowego epizodu Identity – każda z nich ilustrowana przez innego kompozytora. Jeżeli miałbym wskazać coś, co szczególnie przykuło moją uwagę podczas słuchania soundtracku do Orville, to byłaby właśnie oprawa muzyczna do Identity. Rozpisana z hollywoodzkim rozmachem stanowi idealny łącznik pomiędzy pierwszym a drugim krążkiem opisywanego albumu. Sztandarowym utworem jest tutaj dziewięciominutowe Battle for Earth, które imponuje nie tylko monumentalnym wydźwiękiem, ale i kompleksowymi orkiestracjami. Pompatyczny początek drugiego krążka przeplatany jest kolejną porcją bardziej stonowanych brzmień, by pod koniec albumu znów podnieść emocjonalną i dramaturgiczną poprzeczkę.
Kończąc to niemalże trzygodzinne doświadczenie muzyczne trudno o inną reakcją aniżeli umiarkowany zachwyt. Tym bardziej, że mowa o oprawie muzycznej do serialu, który w założeniach miał być niczym więcej jak parodią. Aż chciałoby się aby z podobnym pietyzmem podchodzono do innych ścieżek dźwiękowych współczesnej, serialowej fantastyki.
Inne recenzje z serii: