Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Bruce Broughton, Joel McNeely, John Debney, Andrew Cottee

Orville, the (season 1)

(2019)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 05-04-2019 r.

Seth MacFarlane to człowiek wielu talentów i jeszcze większej ilości pomysłów. W szeroko pojętej sztuce spróbował już chyba wszystkiego. Oczywiście najbardziej znany jest jako twórca nietuzinkowych projektów filmowo-telewizyjnych oraz aktor. Ale mało kto wie, że ma również na swoim koncie epizody muzyczne. Czemu o tym wszystkim wspominam? Ponieważ jego najnowszy serial po raz kolejny ukazuje wielką wrażliwość z jaką Amerykanin podchodzi do tradycji. Ale po kolei.



Na pierwszy rzut oka Orville jest tylko parodią popularnych w latach 90. seriali sygnowanych znakiem towarowym Star Trek. Oto bowiem na pokładzie statku międzygwiezdnego USS Orville spotykamy wybuchową mieszankę charakterów i nacji starających się podjąć współpracę w ramach jednej misji – badania nieznanych zakątków kosmosu. I jeżeli tylko na tym się skupimy, to niewiele wyniesiemy z tego doświadczenia. Abstrahując od zaskakującej pieczołowitości w dbaniu o stronę wizualną, kwestia fabularna pozostawiać może sporo do życzenia – przynajmniej w początkowych epizodach pierwszego sezonu. Akcja rozkręca się powoli, koncentrując się w pierwszej kolejności na przedstawianiu bohaterów i wprowadzeniu w zawiłe relacje między nimi… Czasami zbyt zawiłe i zbyt mocno wyolbrzymiane przez twórcę nie stroniącego od koloryzowania swoich filmów zbyt jaskrawymi odcieniami dramaturgicznymi. Warto przetrwać trudne początki, aby w późniejszych odcinkach delektować się całkiem fajnymi historiami, nie tylko tymi parafrazującymi wątki znane nam ze Star Treków. Na pewno ciekawie na tle tych wszystkich wydarzeń wypadają kreacje dwóch kluczowych bohaterów – dowódcę statku, Eda Melcera, oraz pierwszego oficera, Kelly Grayson, która na nieszczęście kapitana, jest jego była żoną. Mnóstwo tarć, gagów i ciekawych sposobów na wplecienie tego wszystkiego w fantazyjne realia kosmicznych eksploracji – to wszystko jest siłą pociągową serialu produkowanego przez stacje Fox. Oczko puszczane do miłośników klasyki serialowej ma w tym konkretnym przypadku jeszcze jeden, znaczący dla entuzjastów soudntrackowych, wymiar.

Już na wstępie kreowania wizji tego serialu, Seth MacFarlane chciał, aby ścieżka dźwiękowa tworzona były w duchu klasycznych partytur filmowych – niekoniecznie tych serialowych z lat 90. Twórca nie szczędził bowiem środków na realizację działań, pozwalając desygnowanym kompozytorom na dużą swobodę twórczą i możliwość wykorzystania aż 75-osobowej orkiestry podczas sesji nagraniowych. Warunek był jeden – w pełni symfoniczna, dojrzała i odcinająca się od komediowego wydźwięku, ilustracja muzyczna. MacFarlane nie wymagał demówek, nie upierał się przy temp tracku, choć wyraźnie nakreślił w jakim kierunku ma iść cała ścieżka dźwiękowa. Ciekawym jest natomiast, że nie zamierzał poprzestać na jednym kompozytorze, angażując w proces tworzenia muzyki do pierwszego sezonu aż czterech odrębnych twórców. Każdy z nich miał wziąć na warsztat odpowiednią pulę odcinków. I o ile wśród takowych nie dziwi obecność Joela McNeely, który tworzył ścieżkę dźwiękową do Miliona sposobów jak umrzeć na zachodzie, to już obecność Johna Debneya czy nawet Bruce’a Broughtona musiała budzić wiele emocji. Grono wspomnianych wyżej muzyków uzupełnił względnie nieznany Andrew Cottee, który przez wiele lat udowadniał swoją artystyczną wartość aranżując utwory pisane do projektów Setha. Iście wybuchowy zestaw twórców miał zapewnić nam muzyczną ucztę w oldschoolowym stylu. A jak wyszło w praktyce?

Wszystko to pokrywa się z rzeczywistością, ale głównie w kontekście opisywanego periodyku s-f. Na pewno osią wokół której obraca się cała płaszczyzna muzyczna jest temat przewodni stworzony przez Bruce’a Broughtona. Nawiązujący do klasyki fantastyki (również do jego motywu z Zagubionych w kosmosie) jest tak samo uniwersalny i plastyczny w treści, co też mało charakterny i niekoniecznie przebojowy. Na dłuższą metę. Posiada jednak odpowiednią dawkę patosu i energii, aby udźwignąć przygodowy ton kosmicznych wojaży. Przyda się to nie tylko w kontekście odcinka pilotażowego, który dosyć rzetelnie zilustrował Broughton, ale i w późniejszych epizodach. Warto zwrócić uwagę, że mimo odgórnie nakreślonych standardów, oprawy do poszczególnych epizodów różnią się nie tylko nastrojem oraz intensywnością, ale i filozofią gospodarowania środkami muzycznego wyrazu. W przypadku Broughtona czuć swego rodzaju oldschool wyrażany dosyć dużym przywiązaniem do dramaturgii. I paradoksalnie podobne właściwości ma muzyka tworzona przez o połowę młodszego od niego, Andrew Cottee. Bliższe współczesnemu odbiorcy będą utwory tworzone przez Joela McNeely oraz Johna Debneya. Głównie z tego powodu, iż bardziej wzięli sobie oni do serca sugerowane przez MacFarlane’a inspirowanie się twórczością Jerry’ego Goldsmitha. I nie sposób nie zauważyć licznych inspiracji szczególnie w zakresie muzycznej akcji (np. w odcinku Firestorm). W przeciwieństwie jednak do kompozycji Goldsmitha, ścieżki dźwiękowe tworzone do serialu Orville prezentują klasyczny model „wall-to-wall music” – szczelnego zapełniania przestrzeni filmowej argumentem muzycznym. Z rachunku tego są wyjmowane oczywiście kwestie czysto obyczajowe lub sceny o charakterze komediowym. Szukając więc jakiegoś porównania, Orville zestawiłbym z analogicznymi ilustracjami do Star Treków: Następne Pokolenie oraz Voyager. Pewne jest jedno. Muzyka w Orville ma więcej przestrzeni by nawiązać kontakt z odbiorcą, przy czym jest bardziej rozbudowana technicznie i wykonawczo. Cóż z tego, skoro treść takowej nie budzi tak wielkich emocji, jak całe to zaplecze ideologiczne przedsiębrane przez MacFarlane’a oraz poszczególnych kompozytorów.

Muszę przyznać, że pierwsza informacja o planowanym wydaniu albumu soundtrackowego nakładem La-La Land Records ostrzyła apetyt na ciekawe słuchowisko. Jednakże kiedy okazało się, że album składał się będzie z dwóch krążków, a całościowy czas przekroczy dwie i pół godziny materiału muzycznego, przed oczami stanęły mi monstrualne wydania do trekowych klasyków. Niby o połowę mniej, ale nie zmienia to faktu, że słuchacz ma prawo czuć się przytłoczonym ogromem dosyć intensywnej ilustracji muzycznej. Ułatwieniem może się wydawać chronologiczne podejście do poszczególnych epizodów i suitowe zestawienie wybranych kawałków. Niemniej jednak o czerpaniu niczym nieskrępowanej radości ze słuchania tego kolosa nie ma raczej mowy.



Ścieżka dźwiękowa do pierwszego sezonu Orville nie jest muzyką highlightów i całej gamy muzycznych zapchajdziur. To raczej sukcesywna – czasami bardziej, a innym razem mniej absorbująca – przeprawa przez gatunkową średnicę. Jeżeli liczymy na utwory, do których po pierwszym wysłuchaniu chcielibyśmy od razu wracać, to możemy poczuć się zawiedzeni. Wśród naprawdę potężnej ilości kawałków akcji odmierzanych uderzeniami militarystycznych perkusjonaliów lub smyczkowych ostinat, można wypunktować jedynie epizody, w których czarować może sposobem aranżacji lub wykorzystania melodyki. I tutaj po raz kolejny odwołam się do odcinka zatytułowanego Firestorm, gdzie statystyczny słuchacz najprędzej znajdzie coś dla siebie. Najmniej jest tam bowiem rozdmuchanej dramaturgii, a cała sfera aranżacyjna wydaje się podporządkowana logice tworzenia ścieżek dźwiękowych przez Jerry’ego Goldsmitha. Nie akcja stanowi jednak największą atrakcję tego słuchowiska. Wydawać się może, że to właśnie relacje między postaciami lub poszczególni bohaterowie są najbardziej inspirującą przestrzenią do tworzenia łatwej w obyciu muzyki. I tutaj odwołam się do sztandarowego przykładu – do tematu Pria. Nie bez przyczyny przypomni nam analogiczną melodię stworzoną przez Goldsmitha do filmowego, trekowego klasyka z 1979 roku. Są to jedynie drobne przyprawy nadające odrobinę smaku tej ogólnie rzecz ujmując, średnio gustownej potrawie symfonicznych dźwięków.

I tutaj można się zastanawiać nad sensem tak wylewnego przedstawiania ścieżek dźwiękowych do takich seriali, jak Orville. Materia muzyczna, która w zderzeniu z obrazem sprawuje się całkiem fajnie, pozbawiona swojego kontekstu wydaje się tworem bardzo wybrakowanym, lekko anachronicznym i pozbawionym tak oczekiwanego przez współczesnego odbiorcę, zwartego przekazu. W obecnej formie jest to więc produkt kierowany głównie do zagorzałych miłośników serialu oraz kolekcjonerów, stawiających sobie za punkt honoru odhaczanie kolejnych pozycji wydawniczych amerykańskiego labela La-La Land Records. Ja po przesłuchaniu odstawiłem na półkę w nadziei, że wraz ze wzrosłem poziomu rozrywki w drugim sezonie, analogiczne wydawnictwo muzyczne (jeżeli takowe się pojawi) wzbudzi we mnie więcej emocji. Pożyjemy, posłuchamy.


Inne recenzje z serii:

  • The Orville (season 2)
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze