Od jakiegoś czasu jeśli szukam czegoś interesującego we współczesnej, nowopowstającej muzyce filmowej, to moje oczy, czy raczej uszy, co raz częściej odwracają się od zalewającego nas masą soundtracków, w większości niestety strasznie kiepskich, Hollywood. Kierują się za to ku Europie, a głównie ku słonecznej Hiszpanii. Kraj ten zdaje mi się jawić jako jeden z bastionów klasycznie rozpisanej na orkiestrę ścieżki dźwiękowej, może trochę staromodnej, tematycznej, stawiającej na emocjonalne melodie, a nie na bezkształtne plamy dźwięków elektronicznie wspomaganych instrumentów. Labirynt Fauna Javiera Navarette, De Profundis Nani’ego Garcii, wyróżnione nagrodą Goya Las 13 rosas Roque Banosa, czy nawet bardziej przeciętna Teresa, el cuerpo de Cristo Angela Illaramendi’ego, to wszystko muzyczne prace na naprawdę solidnym poziomie, jakie ostatnimi czasy opuściły Hiszpanię, z całą pewnością zasługujące na uwagę fanów muzyki filmowej. Do tego zestawu obowiązkowo należy dodać jeszcze jeden soundtrack: El Orfanato nominowanego przez redakcję Filmmusic.pl w kategorii odkrycie roku 2007, trzydziestokilkuletniego Fernando Velázqueza.
Velázquez ma na koncie całkiem pokaźną listę filmowych tytułów, jak na swój młody kompozytorski wiek, jednak zdecydowana większość to tak naprawdę obrazy krótkometrażowe, często pół-amatorskie, które zaczął ilustrować jeszcze jako student, a potem wiolonczelista w kilku orkiestrach. Dopiero w ostatnich kilku latach Hiszpan otrzymał szansę napisania ścieżki dźwiękowej do paru poważniejszych projektów, a Sierociniec jest bez wątpienia, póki co, największym i najważniejszym w jego karierze. Film ten, reklamowany nazwiskiem Guillermo del Torro, który był jednym z jego producentów, był dość optymistycznie wystawiony jak hiszpański kandydat do oscarowej nominacji, ale nie został doceniony przez Akademię. Piszę „dość optymistycznie” albowiem to horror, a więc gatunek, który jest, nawet mimo wielu wybitnych przedstawicieli w swojej historii, traktowany raczej jako rozrywka dla mało wymagających, jako coś gorszej kategorii. Jednak brak oscarowej nominacji bynajmniej niczego El Orfanato nie ujmuje. To świetnie zrealizowany obraz, wyróżniający się w swym gatunku i nawet jeśli widać w nim ewidentne inspiracje takimi produkcjami, jak Ciemność, Inni czy przede wszystkim mało znany francuski horror Szepty w mroku (notabene z calkiem przyzwoitą muzyką Josepha LoDucy), to ze wszystkich produkcji kina grozy z roku 2007, jakie dotąd miałem okazję oglądać, Sierociniec wypada zdecydowanie najlepiej. I na tę ocenę ma także wpływ bardzo dobra muzyka Velázqueza.
To, co wyróżnia El Orfanato na tle partytur z filmów grozy made in USA, to przede wszystkim styl muzyki, bardziej wskazujący na inspiracje orkiestrowymi ścieżkami dźwiękowymi z lat 80-tych i 90-tych, niźli współczesnym sposobem pisania. Velázquez sięga po Bułgarską Orkiestrę Symfoniczną (zapewne tańsza od rodzimych, a gwarantująca solidny poziom) oraz chór, zaś reżyser Juan Antonio Bayona daje w kilku scenach dziełu kompozytora nie tylko poważnie zaistnieć w filmie, ale wręcz wyjść na plan pierwszy, znacząco wzmocnić emocjonalną siłę obrazowego przekazu a nawet dotrzeć do widza piękną melodią. Sierociniec to bowiem horror raczej subtelny, bez nadmiaru krwi i drastycznych scen, stawiający na atmosferę i dramatyzm. To daje większe pole do popisu kompozytorowi, który poza tym, że swoją muzyką ma podkreślić klimat niepokoju i wywołać u widza dreszcze, może napisać także muzykę dramatyczną czy romantyczną. Może napisać do filmu zupełnie nie-horrorowy temat przewodni i to jaki temat! Główna melodyczna myśl El Orfanato zostaje zaprezentowana już w otwierającym i film, i album Prólogo, jednakże to wspaniały muzyczny finał filmu oraz napisy końcowe przynoszą jej najefektowniejszą aranżację, ze wspaniale poprowadzonym chórem.
Pomiędzy początkiem a finałem temat praktycznie nie będzie eksponowany (jedynie kilkukrotnie intonowany) a do głosu dojdzie muzyka bardziej typowa dla horroru. Niestety straci na tym atrakcyjność dla słuchacza, który będzie musiał się zmierzyć z pewną dawką kompozycji o charakterze ponurych lejtmotywów, mrocznego tła, albo narastającego napięcia uzyskiwanego coraz większym dynamizmem i natężeniem atonalnych dźwięków orkiestry. Jednak pośród tych w oderwaniu od obrazu mniej interesujących, może nawet miejscami nieco ciężkich do przebrnięcia fragmentów, znajdziemy kilka naprawdę ciekawych, znakomitych wręcz momentów. Świetne jest smyczkowe scherzo zwieńczone wejściem rogów w El juego del tesoro ilustrującym gorączkowe przeszukiwania domu; pełna dramaturgii końcówka Un día de fiesta, kapitalnie wyeksponowana w obrazie, podobnie jak imponujące wejście chórów w Una regresión. Zainteresować słuchaczy mogą też bardziej stonowane, subtelne fragmenty jak wykorzystująca fortepian wariacja na temat przewodni w Dos kilillos czy wieńcząca, po całkiem dobrym scherzo, utwór Sola en la casa wiolonczelowa solówka. Potem zostaje nam juz tylko przeboleć kompletnie zbędne pierwsze 4 minuty La casita de Tomás i dochodzimy do wspomnianego już wspaniałego finału. A po nim wydawcy soundtracka przygotowali mały bonus w postaci niewykorzystanych w obrazie utworów, z których wrażenie może zrobić zwłaszcza temat przewodni wykonany a capella przez chór, w stylu, w jakim pisywał niegdyś nieodżałowany Georges Delerue.
Recenzję El Orfanato napisałem niedługo po popełniniu tekstu dotyczącego muzyki do amerykańskiego filmu Inwazja, który miał zresztą parę cech wspólnych z Sierocińcem. Też starał się wywołać u widza dreszczyk emocji, utrzymany był w niepokojącym, mrocznym klimacie i przewijał się przezeń wątek matki walczącej o życie ukochanego syna. W porównaniu obu obrazów bezsprzecznie górą jest Sierociniec, ale chyba jeszcze większa różnica klas dzieli ścieżki dźwiękowe z tych produkcji. Beznadziejne popłuczyny Johna Ottmana to dokładnie to, czego we współczesnej muzyce filmowej nie znoszę i co zawsze będę srogo krytykował, zaś soundtrack Fernando Velázqueza stanowi tego w dużej mierze przeciwieństwo. Choć nie wolny od wad, choć nie otwierający nowych dróg w ilustracyjnych partyturach, choć w jakimś stopniu nawiązujący do klasyków (Delerue, Williams i inni), stanowi jednak dzieło bezsprzecznie udane, posiadające własny styl, głos i duszę. Muzyka ta znakomicie sprawdza się w filmie, ale i poza nim ma sporo do zaoferowania słuchaczom. Dziękujmy Hiszpanom, że potrafią zadbać o piekne ilustracje swoich filmów i obserwujmy rozwój kariery Fernando Velázqueza, który ma niewątpliwie talent i umiejętności, jakich chyba wielu jego przereklamowanym kolegom zza oceanu zwyczajnie brakuje. Polecam El Orfanato tak w pozycji muzycznej, jak i filmowej. Bardzo solidna rzecz i z klasą.