Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce… nazwa Gwiezdne Wojny budziła ekscytację i poruszała wyobraźnię, zamiast wywoływać fale ziewnięć. Dzisiaj trudno nawet o zaognioną krytykę – większość widzów ma ten już etap dawno za sobą. Oglądanie Disneya odcinającego kupony od najbardziej znanych postaci franczyzy, którą kupił za cztery miliardy dolarów ogląda się ze wzruszeniem ramion, a ekscytacji nie budzą już ani znajome twarze, ani fabularne idiotyzmy i łamanie kanonu, które pewnie jeszcze kilka lat temu przyprawiłoby sporą część fandomu o wrzody.
Od czasu do czasu pojawia się, podsycany kampanią marketingową, płomyk nadziei, że dana produkcja będzie jednak trzymała wysoki poziom – tak było w przypadku Obi-Wana Kenobiego, nad którym firma pracowała prawie niemal od początku posiadania praw do marki. Początkowo planowany jako film (a nawet trylogia), po porażce Solo został odstawiony na półkę, a po sukcesie Mandalorianina przerobiony na miniserial telewizyjny. Wspomniany serial o przygodach łowcy nagród zyskał uznanie fanów i krytyków, prezentował też bardzo wysoki poziom produkcyjny dzięki wykorzystaniu przełomowej technologii ekranów ledowych Volume. W najnowszej produkcji, do roli Obi-Wana miał powrócić Ewan McGregor, który ewidentnie lubi grać tę postać, dodatkowo zostając jednym z producentów. Na dobitkę temat do serialu postanowił skomponować John Williams, który już po Skywalkerze: Odrodzeniu żegnał się z sagą. Wszystko to brzmiało jak naprawdę dobry początek.
Niestety, wszelkie nadzieje rozwiewają się równie szybko, co stylizowana na niesiony wiatrem piach plansza tytułowa serialu. W ciągu sześciu trwających około czterdziestu pięciu minut odcinków pojawia się parę plusów – na przykład emocjonalna scena między dawnym mistrzem i uczniem (chociaż kompletnie wtórne względem tego, co parę lat temu zrobił Dave Filoni w Rebeliantach), czy fakt, że sam Vader prezentuje się przez większość czasu groźnie i imponująco, a zarówno McGregor, jak i Christensen mają szansę się aktorsko “odkuć” po trylogii prequeli. Jednak całość pogrążona jest przez brak jakiejkolwiek logiki w zachowaniu postaci, kiepskim scenariuszu, słabych postaciach pobocznych i przede wszystkim, chyba budzącym największe zaskoczenie w tym zestawieniu, naprawdę kiepskim produkcyjnie wykonaniu. Serial wizualnie prezentuje się naprawdę źle, co dziwi zwłaszcza ze względu na budżet, całość zalicza też ogromny regres w stosunku do Mandalorianina. Charakteryzacja jest na poziomie dość zaawansowanego cosplayu, a ciekawsze lokacje można zobaczyć w fan filmach. Nie pomaga też reżyseria Debory Chow i praca kamery, która ma dwa tryby – najnudniejszy możliwy, czyli szeroki kąt na statywie, bo nikomu się nie chciało tracić czasu i energii na kreatywniejsze kadrowanie i bieganie z wózkiem, albo podkręcenie “shaky cama” do takiego stopnia, że nawet Lars Von Trier miałby dość. Do tego serialowi nie pomaga absolutny brak konsekwencji, i to pomijając już fakt, że biorąc pod uwagę linię czasową, wiemy, które postacie nie mogą zginąć. Oglądając Obi-Wana Kenobiego naprawdę łatwo zatęsknić za czasami, gdy śmierć w Gwiezdnych Wojnach była nieuleczalna, a miecze świetlne robiły większe szkody niż kije od miotły.
Czy oprawę muzyczną można zaliczyć do nielicznych plusów produkcji? Już od pierwszych minut pilotażowego odcinka twórcy pozbawiają nas złudzeń, ilustrując montaż kluczowych scen z prequeli elektronicznymi popłuczynami po sztampowej muzyce trailerowej. Zaraz potem jednak przy odrobinie naiwności można poczuć drobny przebłysk nadziei, słysząc ciche dęciaki na tle tremola smyczków, kojarzące się z fakturami, których Williams często używał kreując tajemniczą atmosferę towarzyszącą niezwykłym krajobrazom. Za te silne kontrasty w obranej konwencji odpowiadają zawirowania na etapie produkcyjnym – zaledwie parę tygodni przed premierowym odcinkiem serialu ogłoszono, że za muzykę odpowiadać będzie Natalie Holt, mająca na koncie skądinąd nie najgorszego Lokiego. Kompozytorka zdążyła napisać już własny temat, jednak potem na scenę wkroczył John Williams z własnym lejtmotywem. Trzeba było zatem do wielu scen napisać nową muzykę, wykorzystując nowy temat – zadanie to spadło na starego współpracownika Johna Williamsa, Billa Rossa, który ponadto odpowiadał też za aranże tematów ze Starej Trylogii. Natalie Holt zdążyła już do tego czasu skomponować nowe tematy i zaproponować własne brzmienie dla świata Gwiezdnych Wojen. Zanim jednak zanurzymy się w ten dysonans między dwoma różnymi stylami (odczuwalny znacznie silniej na albumie), wypadałoby poświęcić parę słów temu, co dla serii przygotował John Williams.
Obi-Wan Kenobi jest postacią, która własny temat zarazem ma, jak i go nie ma – Williams napisał dla niego melodię w Nowej Nadziei, jednak poprzez metonimię, motyw ten służył również rycerzom Jedi i Mocy jako takiej, na przestrzeni filmów stopniowo oddalając się od Kenobiego i coraz ściślej wiążąc się z Mocą. W Przebudzeniu Mocy temat zaczął być wręcz tożsamy z Lukiem Skywalkerem (co ma jak najbardziej sens z punktu widzenia Campbellowskiej drogi bohatera, ponieważ Luke przejmuje rolę Obi-Wana jako mentora i wprowadzającego do świata Mocy), potrzeba napisania czegoś nowego do solowego filmu o Obi-Wanie wydawała się zatem tym bardziej oczywista. Williams sięgnął do tego samego źródła, co podczas komponowania wyżej wspominanego lejtmotywu: tematu Siegfrieda z Pierścienia Nibelungów Wagnera. Tym razem jest to dużo silniejsze zapożyczenie, niemal nuta w nutę kopiujące dwie pierwsze frazy (łącznie z tonacją i podobną instrumentacją), dodające coś oryginalnego dopiero dopisując trzecią. O ile powrót do tego samego źródła i eksplorowanie innego aspektu tej samej postaci jest ciekawym podejściem, tak trudno tutaj doszukiwać się jakichś semantycznych aluzji do Wagnera, przez co cytat wydaje się nie mieć żadnej innej dodatkowej wartości, niż wyżej wspomniany powrót do korzeni i aspekty czysto dramatyczno-brzmieniowe. Williams stopniowo zmienia harmonię z mollowej na durową, dość podobnie do poprzedniego tematu, zwiastując też drogę, jaką psychicznie przechodzi tytułowy bohater serii. Trudno też oprzeć się wrażeniu, że Williams na potrzeby telewizji od zawsze pisał trochę inaczej – nieco skromniej, bardziej “generycznie”. Tak jest też i w tym przypadku, całość przypomina pod pewnymi względami bardziej Harry’ego Pottera niż kosmiczną sagę, jednak pojawiają się tu akordy, których nie sposób nie kojarzyć z Williamsem czy Gwiezdnymi Wojnami jako takimi (zwłaszcza z prequelami).
Co ciekawe, alternatywny temat Natalie Holt można usłyszeć na albumie w utworze Hold Hands. I o ile Amerykaninowi można zarzucić, że dla Kenobiego przygotował dość standardową melodię, to jednak trudno sobie wyobrazić, żeby seria miała być niesiona przez propozycję Brytyjki. Warto się też zastanowić, czy stosunkowa prostota tematu nie miała ułatwić prac nad nowymi aranżami na tak późnym etapie produkcji i zapewnić większą swobodę w jego używaniu. Jeśli tak, to założenie spełniło swoje zadanie, zwłaszcza w takich utworach jak Journey Begins czy First Rescue, które skądinąd całkiem nieźle naśladują muzyczny język Williamsa (aczkolwiek jest to dość “prosta” imitacja – może to być też wynikiem mniejszego składu wykonawczego). Fragmenty tego pierwszego mogłoby służyć nawet za czołówkę dla wszystkich Star Warsowych produkcji dostępnych na Disney plus.
Niestety, tematy Williamsa i aranże Rossa mocno odstają od muzyki Natalie Holt. Brytyjka twierdziła, że soundtrack do E.T. był tym, co sprawiło, że chciała tworzyć muzykę do filmów, jednak kompozycje na potrzeby Kenobiego brzmią raczej jak fascynacja Zimmerem, i ewentualnie Godzillą Desplata, głównie przez smyczkowe ostinata. Skojarzenia z Francuzem są słyszalne w takich utworach jak np. Dark Side Assault, chociaż trzeba przyznać, że podobne eksperymenty Holt czyniła już w Lokim, tam jednak brzmiały bardziej jak agresywne tekstury pisane przez Hornera na potrzeby Aliens. Z kolei w Inquisitor’s Hunt agresywne smyczki kojarzyć się mogą z Ostatnim Samurajem, które w połączeniu z niskimi blachami i nowoczesną perkusją brzmią jak coś, co mogło wyjść spod ręki pomagierów Zimmera. Zimmeryzmy są też słyszalne w ogólnej fakturze brzmieniowej czy melodyce – No Further Use budzi momentami skojarzenia z Patricide z Gladiatora, a temat Vadera w serialu to w zasadzie sygnał przypominający RCPowskie “Horns of Doom”. Co ciekawe, od wpływów Niemca nie jest też wolny William Ross – początek Some thing Cannot be Forgotten przypomina The Village z Cienkiej Czerwonej Linii (może wspólne źródło?), chociaż trzeba przyznać, że później utwór przechodzi w dość zgrabną imitację muzyki pisanej dla Imperium na potrzeby oryginalnej trylogii.
Sama warstwa melodyczna jest też jednym z największych problemów soundtracku. Tym, co najbardziej rzuca się w uszy, jest nieobecność tematów z oryginalnej trylogii przez pierwsze pięć odcinków. Można w tym momencie wrócić do toczącej się od paru lat debaty dotyczącej zasadności ciągłego używania ikonicznych lejtmotywów, czy w ogóle brzmienia ustanowionego przez Williamsa, w obecnych projektach Disneya – zasadnej raczej przy takich projektach, jak Mandalorianin czy innych spin offów dziejących się w oderwaniu od sagi Skywalkerów. Biorąc jednak pod uwagę czas i bohaterów serialu, jak również nieustanne disnejowskie żerowanie na nostalgii w projektach takich jak Kenobi, radykalna zmiana brzmienia wydaje się dziwnym pomysłem. Kolejnym nasuwającym się pytaniem jest to, ile swobody miała Natalie Holt podczas pracy nad projektem – w podcaście ze Star Wars Net News kompozytorka wspominała na przykład, że temat młodej Lei początkowo miał być bardziej tradycyjny i podobny do tego z oryginalnej sagi, ale Deborah Chow uznała, że nie pasuje to do serialu. Kolejnym argumentem było to, że do szóstego odcinka nie wiadomo było, czy John Williams zgodzi się na wykorzystanie jego tematów. Biorąc pod uwagę, że prawa do muzyki z Gwiezdnych Wojen są problematycznym zagadnieniem ze względu na wszystkie fuzje między różnymi wydawnictwami i studiami na przestrzeni dekad, jak również to, w ilu różnych spin offach tematy pojawiły się do tej pory, trudno uznać ten argument za szczery – tym bardziej, że prawa do tematów zdaje się dzierżyć w tej chwili Warner Music Group. No chyba, że czekanie na zgodę kompozytora było czystą kurtuazją, co też jest możliwe, biorąc pod uwagę rangę Williamsa. Ponadto panie mówiły o tym, że Vader w ich serialu nie jest do końca jeszcze prawdziwym Vaderem, wciąż mając w sobie zbyt wiele Anakina, przez co nie zasłużył jeszcze na Marsz Imperialny, równocześnie stwierdzając, że Vader jest u szczytu swojej potęgi. W połączeniu z fabułą serialu, prequeli, oraz tamtejszego zastosowania lejtmotywów, trudno to uznać za cokolwiek innego, niż dorabianie sobie filozofii do kiepskich decyzji.
Odejście od znanych tematów byłoby też prawdopodobnie łatwiejsze do zaakceptowania, gdyby ścieżka oferowała cokolwiek ciekawego w zamian. Najbardziej interesującym pomysłem jest chyba materiał pojawiający się w takich utworach jak Stormtrooper Patrol, w którym Holt całkiem zgrabnie łączy tematy Imperium z IV i V filmu sagi. Ponadto całkiem dobrze sprawdza się wspomniany parę akapitów wyżej tajemniczy motyw Rossa na dęciaki. Materiał poświęcony Inkwizytorom nie powala oryginalnością, ale w utworach akcji sprawdza się całkiem nieźle – pod warunkiem, że obcujemy z nim na płycie, bo w zestawieniu z wizualiami odległej galaktyki to RCPowskie brzmienie mocno się gryzie. Reszta materiału oscyluje między nudnym i łatwym do zapomnienia a zwyczajnie kiepskim. Kompozytorka używa często etniki do ilustrowania różnych planet (Young Leia, Days of Alderaan, czy chyba najciekawsze z tej warstwy score’u Mapuzo, z całkiem niezgorszym tematem ciągniętym przez etniczne flety i smyczkowe flażolety), jak również i samego Vadera – jednak z dość miernym skutkiem. Zwłaszcza w przypadku postaci Sitha, dla którego muzyka miała być surowa i pełna gniewu, wyszła natomiast nijako.
Materiał na płycie ułożony jest niechronologicznie, i w dużej mierze zdominowany przez muzykę z ostatniego odcinka. Całość trwa “zaledwie” osiemdziesiąt minut, ale brak równowagi, jak i sama jakość utworów sprawiają, że nie jest to najłatwiejszy w odsłuchu soundtrack. Paradoksalnie jednak lepiej się sprawuje właśnie w tej formie – w połączeniu z filmem o najbardziej znanych postaciach gwiezdnej sagi, muzyka zwyczajnie kiksuje.
Score ma parę przebłysków – na przykład action score w utworach od 19 do 28 sprawuje się całkiem nieźle, wyłączając utwory liryczne oraz I Will do What I Must, które oparte jest na banalnym i tanim emocjonalnie zabiegu, jakim jest pisanie smyczków w unisonie z chórem (do tego bardzo płasko brzmiącym), podbite dodatkowo przez Rossa nowoczesną perkusją. W tracku tym powraca też generyczny i brzmiący jak coś z darmowego banku muzyki temat z pierwszego pojedynku Obi-Wana z Vaderem z odcinka trzeciego – brak utworu na płycie utrudnia identyfikację kompozytora, ale powrót tematu wskazuje tutaj na Rossa.
I to właśnie owa generyczność jest chyba największym problemem w ścieżce do Obi-Wana Kenobiego – Jonathan Broxton z moviemusic.uk ocenił ten soundtrack całkiem pozytywnie, za największą wadę uważając brak znanych tematów, przez co całość gorzej wypada w połączeniu z obrazem. Muzyczny świat Gwiezdnych Wojen Johna Williamsa jest jednak tak bogaty pod względem harmonii, tekstur, czy orkiestracji, że spłycenie jego brzmienia do samych melodii jest niewiarygodnie powierzchownym traktowaniem tematu. Williams Ross zdawał sobie z tego sprawę i jego utwory są zdecydowanie bliższe uniwersum oryginalnej trylogii. Natomiast Natalie Holt zdaje się próbować modernizować brzmienie gwiezdnej sagi, wspominając o tym, że inspirowała ją odwaga Johna Powella czy Ludwiga Goranssona, którzy też dodawali swoje trzy grosze do spuścizny sagi. Co by jednak nie mówić o drodze obranej przez obu panów, trudno im odmówić w ich brzmieniu przebojowości i własnego języka. Muzyka Holt i Rossa natomiast nie wyróżnia się niczym szczególnym, i poza kilkoma przebłyskami czy drobnymi nawiązaniami do sagi, mogłaby równie dobrze być podłożona pod dowolny inny projekt i podpisana nazwiskiem jednego z tysięcy współczesnych hollywoodzkich rzemieślników.