Nerve to nazwa fikcyjnej, nielegalnej gry internetowej w prawdę i wyzwania. Widzowie rzucają różne zadania, za których wykonanie gracze mogą liczyć na nagrodę pieniężną. Oczywiście taki wyczyn musi być odpowiednio udokumentowany, najlepiej kamerką z własnego telefonu komórkowego. Licealistka Vee, po frustrującym dniu w szkole, pod wpływem impulsu postanawia dołączyć jako gracz do owej rozgrywki. O ile pierwsze wyzwania zdają się być niewinne, jak pocałowanie nieznajomego, czy wybranie się na nocną przejażdżkę do Nowego Jorku, o tyle z czasem gra robi się bardziej zaawansowana, a wyzwania coraz niebezpieczniejsze, po te zagrażające życiu. Co więcej gry nie można tak po prostu opuścić, a skarżypyty nie są mile widziani.
Tak mniej więcej prezentuje się fabuła filmu Henry’ego Joosa i Ariela Schulmana pt. Nerve. I jest on zaskakująco dobrze zrealizowanym techno-thrillerem. Posiada on naturalne cechy kina młodzieżowego i trochę teledyskowe wykonanie, ale ma ono sens i jest podyktowane fabule.
Tak jak kiedyś mówiło się o pokoleniu MTV, tak teraz można mówić o tzw. pokoleniu Facebooka, Instagrama, Twittera i YouTube’a i po części do niego skierowany jest ten film. I nie pokazuje tutaj na nikogo moralizatorskim palcem, gdyż sam posiadam konta na owych stronach. Wiem dobrze co oznacza dodawanie znajomych, polubienia, scrobblowanie, obserwowanie itd. Ten film przestrzega przed ciemną stroną owego internetowego życia i ciągłego dążenia za popularnością i uznania ze strony innych. I choć może nie dokonuje on jakiejś głębokiej, krytycznej analizy tego zjawiska, to jednak potrafi zainteresować i wciągnąć. Niemałą rolę odgrywa przy tym neonowa strona wizualna, wspomagana niezwykłą elektroniczną ścieżką dźwiękową. I tutaj mogę się założyć, niejedno z Was się w niej zakocha.
Nie będę ukrywał, że po oglądnięciu zwiastuna do Nerve nie czułem jakiejś chęci, aby w ogóle oglądnąć ten film. Na pierwszy rzut oka wyglądał on jak połączenie The Game (Davida Finchera z Michaelem Douglasem), tajskiego 13 Games Saywang i Open Windows w wersji młodzieżowej. Emma Roberts i Dave Franco w rolach głównych i ich dotychczasowa filmografia też mogła dosadnie sugerować z jakim typem rozrywki mamy do czynienia i do kogo jest głównie skierowana. Ja sam nie czułem się być tym targetem. Wszystko jednak zmienił soundtrack Roba Simonsena, który ukazał się dużo wcześniej niż obraz trafił do kin. Tak ciekawej i niesamowitej muzyki elektronicznej z odpowiednią retro-domieszką dawno nie słyszałem. Dla tych co znają dotychczasową twórczość Amerykanina może być niemałym zaskoczeniem styl jaki obrał przy tej pracy. Simonsen komponuje głównie do niezależnych produkcji, dramatów, melodramatów, gdzie raczej ciężko oczekiwać elektronicznych szaleństw. Jednak przy Nerve daje się on poznać jako świetny i pomysłowy kompozytor muzyki elektronicznej. I choć na pierwszy rzut ucha może się zdawać, że każdy kawałek na albumie żyje swoim własnym życiem, to jednak nad wszystkim czuwa niesamowity klimat, który wypływa z dwóch ciekawie zestawionych ze sobą elementów: synthwave’u oraz partii wokalnych świetnie kontrapunktujących z 8-bitową architekturą. W całej konstrukcji można też dosłyszeć wpływy Giorgio Morodera, Jana Hammera, Johna Carpentera, czy też zespołu Massive Attack. Warto jednak zaznaczyć, że nie mamy tutaj do czynienia z imitowaniem, czy też kopiowaniem ich brzmienia. Tak samo jak niesprawiedliwym byłoby zaszufladkowanie Nerve jako kolejnej „”retro-pracy”. Ostatnimi czasy coraz modniejsze stają się powroty do elektroniki rodem z lat 80tych i wczesnych 90tych. Sam mam dość mieszane uczucia co do tego zjawiska. Gdyż czasami można odnieść wrażenie, że wystarczy zapodać byle jaką muzykę, brzmiącą jak ze starego syntezatora i już tłumy szaleją (tak, piję trochę chociażby do sukcesu Stranger Things, ale o tym napisał już celnie Łukasz Koperski w swojej recenzji). Rob Simonsen czerpie z przeszłości, ale dodaje też sporo od siebie i ze współczesnego brzmienia, tworząc ciekawą muzyczną hybrydę, będącą w ostateczności jego elektronicznym głosem. Jednak bez znajomości filmu można odnieść nieodparte wrażenie, że jakoś mało w tym soundtracku, a więcej autorskiej muzyki. Doskonale można sobie wyobrazić tę muzykę w jakimś nocnym klubie, czy też w samochodzie podczas nocnej przejażdżkę, ale jako muzykę ilustracyjną…?
I właśnie z tej nieodpartej ciekawości i wątpliwości wybrałem się do kina. Będąc jednak przekonany, że ta muzyka nie sprawdzi się, a nawet będzie kiksować w tym średnio zapowiadającym się filmie. Jak dobrze, że się myliłem i jeszcze lepiej, że nie przyjąłem żadnych zakładów.
Sam Rob Simonsen przyznał, że duet reżyserski Joos i Schulman zatrudnił go zanim w ogóle padł pierwszy klaps na filmowym planie. Amerykanin skomponował im parę próbnych tematów i szkiców, aby mogli się wczuć w odpowiednią atmosferę i aby mieli materiał podczas wczesnego montażu. W sumie Trent Reznor i Atticus Ross komponując swoje ścieżki też zaczynają pracę bez obrazu tworząc zbiór utworów, które potem wedle uznania lądują w filmie. Efekty takiej pracy są dość dyskusyjne i w przypadku Nerve obawiałem się podobnych kontrowersji. Niepotrzebnie, gdyż kompozycja Roba Simonsena sprawdza się w pełni jako muzyka ilustracyjna. Sam film miesza klasyczną montażową narrację, z elementami rodem ze stron internetowych, z wyskakującymi ikonkami, zakładkami, oraz grami wideo z widocznymi paskami postępu, levelami itd. Szalona elektronika pasuje do tego idealnie, czego najlepszych przykładem jest otwierający album utwór Game On. Elektroniczne szaleństwo z 8-bitowymi wstawkami rodem z gier arcade, służy jako podkład muzyczny do strony internetowej owej nielegalnej gry „Nerve”. Niebezpieczne i głupie wyczyny nakręcone kamerą z ręki, migające filmiki, memy, gify itd. – wszystko to współgra i pasuje do zakręconego muzycznego stylu. Warto też dodać, że miejscem akcji jest Nowy Jork, z czego większość wydarzeń dzieje się w jedną noc. Zdjęcia przesączone są neonowymi odcieniami, blaskiem świateł wielkiego miasta oraz podświetlanych tarcz na telefonach komórkowych. W tym otoczeniu doskonale odnajduje się ścieżka dźwiękowa Simonsena, która zresztą sama współtworzy tę atmosferę. Szczególną rolę odgrywają przy tym wspomniane już partie wokalne, które są spoiwem łączącym tę całą też wspomnianą elektroniczną konstrukcję. Są one swoistym motywem przewodnim tego score’u, odgrywając nie małą rolę w samym obrazie. Kiedy trzeba tworzą magiczne neonowe tłu, romantyczną atmosferę, czy wręcz mistyczny klimat. Potrafią też być motywem zagrożenia, jak chociażby w kawałku Player, gdzie po niepokojących elektro-dźwiękach, dramatyczne wejście chórków symbolizuje zbliżające się zagrożenia. Ten motyw przewija się przez cały score, bardzo efektownie wypadając w samym filmie, pokazując niebezpieczną i podstępną stronę internetowej gry.
Ścieżka dźwiękowa Roba Simonsena nie jest jednak sama w filmie. I nie chodzi wyłącznie o ciekawą aranżację utworu The Sun’s Gone Dim And The Sky’s Turned Black z pozafilmowej twórczości Jóhanna Jóhannssona. Zarówno remix Simonsena jak i umieszczenie go w obrazie wypada naprawdę bezbłędnie. Bardziej mam na myśli współczesne piosenki, głównie z gatunku electropou, które w sumie podkreślają młodzieżowy charakter i wiek bohaterów. Nie twierdzę, że wypadają źle, gdyż pod względem gatunku i brzmienia zostały dobrane z głową i wraz z pracą Amerykanina tworzą ciekawą symbiozę. Zresztą nie raz można dać się zmylić, czy w tle leci jakaś piosenka, czy też score. Jedyny żal jaki mam, to że dwa najlepsze utwory na płycie nie trafiły do obrazu i to właśnie na rzecz muzyki źródłowej. Rewelacyjny utwór Night Drive z pozytywnie nastawiającymi chórkami jest jednym z najjaśniejszych elementów płyty. W filmie pojawia się dopiero na napisach końcowych. I nietrudno zgadnąć w którym momencie ta muzyka pierwotnie miała się znaleźć. Wykorzystana piosenka dobrze ilustruje romantyczną i wesołą przejażdżkę po nocnych ulicach Manhattanu, ale uważam, że kawałek Roba Simonsena wypadłby równie dobrze, jak nie lepiej. W obrazie nie zagościł także świetny, posiadający ducha lat 80tych utwór Verrazano z pięknie i soczyście brzmiącymi syntezatorami. Te dwa braki są pewną rysą i po zapoznaniu się z albumem mogą sprawić pewien żal. Tym bardziej, że ta praca naprawdę się sprawdza jako muzyka filmowa. Dla przykładu niech posłuży kawałek New York F***ing City ilustrujący niebezpieczną i szybką jazdę na motorze ulicami amerykańskiej metropolii (kierowca motoru ma przy tym zamknięte oczy), który choć na płycie brzmi strasznie albumowo, to w filmie przybiera postać genialnie skrojonej ilustracji popełnionej w nowoczesnym stylu. Zaś utworu A Way Out ze specyficznym brzmieniem syntezatora, nie powstydziłby się sam John Carpenter.
Wielkim plusem Nerve jest, że właściwie o każdym pojedynczym utworze można byłoby się rozpisać, chwalić jego brzmienie na płycie i oddziaływanie w filmie (pomijając te niestety nie wykorzystane). Dlatego też po wielu namysłach, jestem skłonny dać za sam album najwyższą ocenę. Jeżeli chodzi o czas trwania jest on świetnie skrojony i obfituje w wiele błyszczących i ciekawych momentów. Plus jako wisienkę na torcie zwieńcza go świetna piosenka Let’s Play napisana wspólnie przez Roba Simonsena i White Sea (aka Morgan Kibby, która należała kiedyś do słynnego M83). Wśród czterech ścian, w aucie, na słuchawkach podczas joggingu, jazdy na rowerze, w nocnym klubie, w saunie, pod prysznicem, w wannie, w kuchni podczas gotowania, wszędzie ta muzyka się sprawdza. A najważniejsze, co może być sporym zaskoczeniem, sprawdza się ona jako muzyka filmowa. Rob Simonsen stworzył świetną muzyczną hybrydę, łączącą najlepsze stare i najnowsze elementy muzyki elektronicznej. Dla tych co szukają nowych muzycznych wrażeń, miłośników synthwave’u, elektro i dobrej zabawy soundtrack do Nerve jest lekturą obowiązkową. I mogę się założyć, że Wam się on spodoba!