W sobotę zmarł nasz redaktor, a osobiście mój przyjaciel, Mariusz Tomaszewski. Fanem muzyki filmowej został dość późno, a jego ulubionym twórcą muzycznym w ogóle był Anglik Mike Oldfield. Pamiętam ekscytację Mariusza, kiedy, po długiej przerwie, Oldfield postanowił wydać nowy album, tym razem orkiestrowy. Pod wpływem jego emocji postanowiłem się zapoznać z tym albumem. Music of the Spheres, bo tak nazywa się wciąż najnowszy album angielskiego kompozytora i multiinstrumentalisty przynajmniej w tytule odwołuje się do średniowiecznej koncepcji musica universalis (muzyki powszechnej), czyli muzyki sfer.
Twórca znany jest głównie z albumów bądź instrumentalnych (z czego na większości tych instrumentów grał sam, tak na przykład w legendarnym Tubular Bells), bądź o dużym zabarwieniu new-age’owym (Songs of Distant Earth czy Tubular Bells III). Tym razem album miał być orkiestrowy i faktycznie, orkiestracjami i dyrygowaniem zajął się Karl Jenkins (znany także jako kompozytor muzyki filmowej i z projektu Adiemus). Do pomocy Oldfield zaangażował dwóch słynnych wykonawców, nowozelandzką wokalistkę Hayley Westenra (którą fani muzyki filmowej znają głównie z Podróży do Nowej Ziemi, regularnie współpracuje też z Debbie Wiseman) i pianistę Lang Langa (ostatnio Niebezpieczna metoda Howarda Shore’a, wcześniej np. Malowany welon Alexandre’a Desplata). Partie gitary akustycznej wykonał sam Mike Oldfield. Music of the Spheres okazało się największym sukcesem komercyjnym tego twórcy od wielu lat.
Dzieło rozpoczyna się od utworu Harbinger (Zapowiedź). Szybkie smyczki wykonują motyw bardzo podobny do tego, który rozpoczyna Tubular Bells, co jest bardzo charakterystyczne dla twórczości Mike’a Oldfielda, wielokrotnie piszącego wariacje na tamtą melodię. Od razu słychać znakomite orkiestracje Jenkinsa. W aranżacji znakomicie posługuje się smyczkami, dętymi blaszanymi i delikatnymi instrumentami perkusyjnymi. Dzięki temu utwór ten doskonale dawkuje napięcie przy przepięknej, nawet jeśli nie do końca oryginalnej, i prostej melodii. Harbinger kończy się uspokajającym motywem na smyczki i cichy chór z towarzyszeniem delikatnego fortepianu. Następny utwór Animus (Dusza) wprowadza nowy temat – na chór, flety i gitarę. Dzięki chórowi zyskuje on nieco mistyczno-tajemniczy nastrój, ale potem wprowadzona melodia jest po prostu piękna. Partie Langa zachwycają zwłaszcza w kontekście całej aranżacji. Po emocjonalnym wybuchu twórca ponownie uspokaja nas ciepłym i optymistycznym Silhouette (Sylwetką), utworem który w swym wymiarze jest wręcz romantyczny.
Shabda wprowadza do Muzyki sfer nowy element. Tym razem (po wolnym i narastającym początku) new-age’owo aranżowany chór (z podkładem orkiestry, którą tutaj wyróżniają partie perkusyjne) śpiewa następujące słowa:
Terra autem erat inanis
Super faciem abyssi
Lux aeterna dona nobis
Terra autem erat in coeli
Pierwsze dwa wersy odnoszą się bezpośrednio do Biblii. W drugim wersie pierwszego rozdziału łacińskiego przekładu Księgi Rodzaju pojawiają się słowa: terra autem erat inanis et vacua et tenebrae super faciem abyssi. W pięknym szesnastowiecznym przekładzie Jakuba Wujka (który wybrałem dlatego, że jest to bezpośredni przekład z Wulgaty, którą cytuje Oldfield) brzmi on następująco: A ziemia była pusta i próżna, i ciemności były nad głębokością. Uwagę zwraca fakt, że twórca Ommadawn skrócił tutaj oryginalny tekst, który sprowadził do (używając języka Wujka): A ziemia była pusta nad głębokością. Następny wers odnosi się do wiekuistego światła (lux aeterna), które ma nam (nobis) być dane (dosłowny przekład tego wersu brzmiałby: Daj nam światłość wiekuistą). Zbitka lux aeterna pojawia się jako tytuł jednej z modlitw wyśpiewywanych w liturgii żałobnej (Requiem), a dokładnie pieśni śpiewanej podczas komunii. Pierwszy wers tej pieśni brzmi: Lux aeterna luceat eis (Niechaj świeci im światłość wiekuista). Ostatni wers brzmi w przekładzie: A ziemia była w niebiesiech. Gramatycznie jest to nieco niezborne, ale można tu wyróżnić pewien związek przyczynowo-skutkowy: Ziemia trafia do nieba pod wpływem oświetlającego go (i nas – ludzi) światła. Pojawia się tutaj także ciekawe rozwiązanie muzyczne. Motyw na flet, który pojawia się wcześniej, by zbudować napięcie tutaj już uspokaja.
Patrząc z perspektywy muzyki filmowej The Tempest (Burza) stanowiłoby świetny optymistyczny utwór akcji. Oldfield, po raz kolejny opierając się na rozwiązaniach analogicznych do tematyki pierwszej części Tubular Bells, świetnie wykorzystuje tutaj nieparzyste metrum. Popisuje się także orkiestrator, który znakomicie rozgrywa kontrast między szybkimi i rytmicznymi partiami na smyczki i powolnymi, czasem majestatycznymi (pomijam tutaj rytmizującą trąbkę) partiami na dęte blaszane (tutaj królują róg i puzony). Dochodzi także chór. Po raz kolejny kompozytor uspokaja po orkiestrowym i optymistycznym wybuchu, zaś w dziele tym wyczuwalne jest dużo charakterystycznego dla muzyki Oldfielda ciepła. Słychać to także w kończącym pierwszą część On My Heart, które po raz pierwszy wykorzystuje wokal Westenry. Słowa tej pieśni znajdują się pod playlistą albumu. Ważne jest tutaj to, że gwiazdy, niebo i Ziemia się kręcą (spiralling, rolling in a spin).
Kolejny szybszy utwór zaczyna drugą część Muzyki sfer. Nazywa się on Aurora. Tytuł chciałoby się przetłumaczyć jako Jutrzenka (Rzymska Aurora była odpowiedniczką greckiej bogini poranka, jak ją określał Homer różanopalcej, Eos), jednak nie pozwala na to tekst chóru. Tytuł bowiem odnosi się do zjawiska atmosferycznego znanego po łacinie jako aurora borealis, czyli po prostu zorzy polarnej. Drugi wers w tym utworze to omawiane przy okazji Shabdy Lux aeterna luceat eis. Partie gitarowe Oldfielda przypominają tutaj bodaj najpowszechniej znane jego dzieło, czyli piosenkę Moonlight Shadow. Uspokajająca część końcowa zawiera bardzo ciekawą wariację na motywy Harbingera. Warto zwrócić uwagę na powtarzający się od pierwszego utworu rytm na bębny, który stanowi w zasadzie jeden z głównych tematów całego dzieła. Napięcie pięknie narasta w Prophecy (Proroctwo). Tam powoli zaczynają wracać wszystkie ważniejsze melodie całej Muzyki sfer, mamy więc narastający motyw z Shabdy a także wariację na pieśń Terra autem erat inanis. Oldfield znakomicie operuje tutaj pełną cudowności ekspresją utworu.
Po repryzie On My Heart mamy znakomitą trylogię utworów, zaczynającą się od pięknej (prywatnie mojego ulubionej) Harmonia Mundi (Harmonia świata). Rozpoczyna się od bardzo ciepłej aranżacji pieśni Terra autem erat inanis na róg, która po przejściu transformuje się w jeszcze piękniejszą aranżację na solowy obój. Do tego dochodzi chór, który śpiewa, z małą zmianą, tekst tej pieśni. Zmiana polega na tym, że tym razem prośba o danie wiekuistego światła dotyczy nie nas (nobis), ale niesprecyzowanych dokładniej „ich” (eis), co zgodne jest z tym, co chór śpiewał w Aurorze. Można tutaj zauważyć przejście od wewnętrzności („daj nam„) do zewnętrzności („daj im„). W delikatnej wersji wracają tutaj tematy z Harbingera i Silhouette. The Other Side (Druga strona) to powolny narastający utwór prowadzący bezpośrednio do bardzo otwartego i nobliwego wręcz (chociażby dzięki wyróżnionym partiom na trąbki i powtórzonemu wspomnianemu już rytmowi na bębny) Empyrean. Ten tytuł nawiązuje być może do najwyższych kręgów nieba, które za Boską komedią Dantego Aligheri (niestety nie wiem, do czego odnosi się tutaj wybitny włoski poeta) nazywamy Empireum. Od ciepłej wewnętrznej (mimo zawartego w tekście pieśni wyjścia na zewnątrz) światowej harmonii, która zawsze mi się kojarzyła z poczuciem bezpieczeństwa małego dziecka, przechodzimy do patosu triumfalnego wyjścia do zewnętrzności (można powiedzieć, wyjścia na świat?).
Album podsumowuje Musica Universalis. Ten tytuł odwołuje się do wspomnianej we wstępie koncepcji muzyki świata, tytułowej muzyki sfer. Zgodnie z tą koncepcją matematyczne relacje (fizyczne w świecie tak, jak go postrzegali ludzie średniowiecza, czyli, przypomnijmy, widzianym geocentrycznie) jako specyficznych tonów. Ta niesłyszalna „muzyka sfer niebieskich” jest ze względu na fakt stworzenia jej przez Boga harmonią idealną. Mająca swoją tradycję w twórczości Platona koncepcja ostateczną formułę uzyskała w dziele Jana Keplera Harmonices Mundi (harmonie świata). Muzyka powoli narasta i dąży do wielkiego wybuchu, po którym następuje uspokojenie, które stanowi niejako codę dzieła Mike’a Oldfielda. Kończący je akord jest po prostu piękny.
Music of the Spheres Mike’a Oldfielda może nie jest najpiękniejszym dziełem angielskiego twórcy, ale dla mnie na pewno bardzo osobistym. I przepięknym. Znakomite wykonanie i orkiestracje Jenkinsa są, oprócz ślicznej tematyki, największymi zaletami tego przemyślanego na różnych poziomach (od strukturalnego – powtarzające się tematy – po tekstualny) dzieła muzyki, można by chyba powiedzieć, programowej. Oldfield nie jest kompozytorem filmowym, zdarzyło się, że raz stworzył muzykę do filmu, ale pod wpływem traumatycznych doświadczeń (znakomicie opisanych w recenzji Pól śmierci autorstwa Mariusza) niestety nie wrócił do tego gatunku. Pozostał jednak wierny sobie. Postanowiłem zrecenzować tę muzykę dlatego, że jest po prostu znakomita.
Niniejszą recenzję dedykuję zmarłemu Koledze i Przyjacielowi, byłemu redaktorowi portalu FilmMusic.pl Mariuszowi Tomaszewskiemu.