Niemal każda kolejna familijna baśń fantasy rodem z Hollywoodu pokazuje, jak silne i pod dziś dzień niezatarte piętno wywarli na tym gatunku Danny Elfman i James Horner. Obaj panowie potrafili w swoim czasie wykreować za pomocą muzyki niezwykłą, magiczną atmosferę i trudno się dziwić, że w przypadku obu kompozytorów projekty tego typu pozostają niekwestionowanymi klasykami, a Edward Nożycoręki czy Casper stanowią synonim i wzór ubranej w dźwiękową formę kinowej baśni. Tym trudniejsze zadanie stoi przed następcami obu panów, zwłaszcza że przecież duża część obecnych miłośników gatunku to ludzie wychowani właśnie na znakomitych pracach pióra Elfmana i Hornera, pracach definiujących niejako idealne brzmienie familijnego fantasy. Czy jest to zatem ślepa uliczka?
Willy Wonka’owaty pan Magorium nie daje niestety przekonującej odpowiedzi na to pytanie, choć pozostaje się chyba z tego powodu cieszyć, bo gdyby odpowiedź ta była twierdząca, w perspektywie słuchania przez kolejne lata tych samych taśmowo produkowanych temacików i oklepanych już na wszystkie możliwe sposoby dziecięcych chórków, można by spokojnie odłączyć zestaw stereo i odstawić go do lamusa. Tymczasem partytura Desplata (pracującego nad obrazem już od ponad dwu lat, do czasu, gdy film poddano istotnym cięciom i zmianom montażowym) i Zigmana, choć dość kurczowo trzyma się ram gatunku i pod tym względem jest bardzo zachowawcza, potrafi wnieść nieco świeżości w skostniały, baśniowy świat Hollywoodu. Trudno właściwie jednoznacznie stwierdzić, gdzie kończy się Elfman i spółka, a gdzie zaczyna coś rzeczywiście nowego, niemniej ta cienka granica jest miejscami wyczuwalna i niejednokrotnie potrafi zaskoczyć.
A zaskakuje, bowiem paradoksalnie tam, gdzie chciałoby się usłyszeć coś orzeźwiającego, czyli w warstwie tematycznej, Mr. Magorium’s Wonder Emporium brzmi ze swoim eleganckim, lirycznym tematem głównym (Main Title) raczej konserwatywnie, przynajmniej dopóki ma on większy związek z postaciami jako takimi, aniżeli ze światem przedstawionym. Równocześnie poboczny, pięcionutowy temacik dla tytułowego bohatera, w utworach takich jak The Flight of Magorium, Great Wisdom czy Dancing brzmi jak żywcem przeniesiony z partytur pokroju (znakomitej swoją drogą) Dużej ryby. Oczywiście silne zakorzenienie tej stylistyki w fundamentach gatunku sprawia, że trudno oprzeć się wrażeniu obcowania z czymś magicznym, trudno nie dać się uwieść nastrojowi pogodnej nostalgii, tak charakterystycznemu dla Danny’ego Elfmana, niemniej uczucie deja vu w tych fragmentach płyty nie wychodzi jej moim zdaniem na dobre. Bo chociaż to dobry temat, niezliczeni jego poprzednicy w moim przekonaniu wyczerpali świeżość tej konwencji.
W opozycji jednak to przewidywalnej nieraz, smyczkowo-fortepianowej liryki (ach, czy nie ma innych instrumentów, które sprawdziłyby się w tej roli?), znajdują się te sekwencje, gdzie partytura Desplata i Zigmana nabiera dynamiki i witalności. Choć można oczywiście zwracać uwagę, że także i te partie pisane są według pewnych prawideł, to bujność i pomysłowość niektórych orkiestracji (na obecny sezon wręcz zachwycających) czyni z nich niezwykle łakome kąski – cóż się zresztą dziwić, skoro przy ścieżce dźwiękowej pracowało pięciu (!) dodatkowych orkiestratorów. W instrumentalnej żywiołowości i bogactwie partytura ta z pewnością może równać się znakomitym ilustracjom niedawnych animowanych superprodukcji: Happy Feet Johna Powella czy tegorocznego Ratatouille Michaela Giacchino, tak wybornych przecież i orzeźwiających w tej materii. Utwory pokroju Mahoney’s Debut (perełka na samym wstępie albumu!), Kermit czy Triscadecaphobia pokazują, że muzyczna magia to nie tylko smyczki, czelesta i chór, że magia ta drzemie także w innych partiach orkiestry. Fragmenty te, momentami z jazzowo-broadway’owskim wręcz zacięciem, choć przez filmową narrację ograniczone do z rzadka przekraczających minutę, krótkich wstawek, mają styl, klasę i wigor, czyli to, czego we współczesnej muzyce filmowej z takim uporem usiłuję się doszukać.
Wśród orkiestracyjnego bogactwa tej dość eklektycznej partytury, przeskakującej od konwencjonalnych chwytów gatunku, poprzez garść ciekawych rozwiązań, także w zakresie rearanżacji głównego tematu, wreszcie nawet po akustyczne chwyty nieco w poetyce Thomasa Newmana (The Stare) i pewne rozwiązania zapożyczone od Johna Williamsa (kapitan Hak i Kevin McCallister zdają się chwilami puszczać zza kurtyny oko do słuchacza), przeciętny słuchacz może się nieco zagubić, zwłaszcza z powodu drażniącej długości poszczególnych utworów, mocno pociętych zgodnie z ilustracyjnymi zadaniami. Niełatwo też jednoznacznie określić, co poza charakterystycznymi dla siebie tematami faktycznie zrobił Desplat (a twierdzi, że przygotował mnóstwo materiału), a co dopiero zaproszony przez niego współkompozytor i – jak można usłyszeć – sprawny dyrygent Zigman z ekipą orkiestratorów, kto odpowiada za trochę nudnawy, pojawiający się tu i ówdzie mickey-mousing, a kto za bardziej natchnione, inspirujące magiczne momenty. Można być oczywiście pod wrażeniem spójności brzmieniowej tej kompozycji, niemniej sama muzyka jest dość nierówna, jak gdyby ze średnim skutkiem próbowała znaleźć kompromis między kilkoma wykluczającymi się tendencjami stylistycznymi. Rozdarta między świeżością a konwencją, z serią znakomitych utworów, zachowuje status rzemiosła, ale rzemiosła wysokiej próby.