Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Benjamin Wallfisch

Mortal Kombat (2021)

(2021)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 01-05-2021 r.

A miało być tak pięknie. Zdanie powtarzane niczym mantra w kontekście filmowych rozczarowań trzeba również wypowiedzieć pod adresem najnowszej ekranizacji kultowej gry, Mortal Kombat. Filmu, który miał być zarówno hołdem w kierunku fanów rzeczonej kopanki, jak i miłośników krwawego, bezkompromisowego kina. Pamiętamy bowiem zachowawczy, choć klimatyczny obraz Paula W.S. Andersona, gdzie brutalny wymiar rozgrywki okupiony został chęcią dotarcia do jak największego grona odbiorców. Nowy Mortal Kombat nie przejmuje się tym aż nadto. Można odnieść wrażenie, że nie przejmuje się również budowaniem składnej i wiarygodnej historii, bo dwugodzinne widowisko ogranicza się do nieustannych walk oraz wyjętych z gry „one-linerów”. Nie bez powodu zresztą kampania promocyjna oscylowała wokół tych dwóch elementów, budując zainteresowanie fanów. Owa atencja rozwiała się z chwilą przejścia z klimatycznego prologu, do właściwiej części historii. Turniej w obronie Ziemi bez turnieju? Podobnych paradoksów jest w tym filmie co nie miara. Mimo wszystko twórcy osiągnęli zamierzony cel. W chwili premiery chętnych do obejrzenia nie brakowało, co pozwoliło zwrócić większość kosztów produkcji już po pierwszym tygodniu wyświetlania. Oby studio Warner Bros. upojone sukcesem widowiska nie skorzystało z otwartej furtki do kontynuacji, bo efekt tych działań może się okazać bardziej bolesny niż kac, z jakim pozostali twórcy Mortal Kombat: Unicestwienie po ich blamażu.



Kiedy gruchnęła nowina, że muzykę do odświeżonej wersji MK skomponuje Benjamin Wallfisch, nie do końca wiedziałem, co o tym myśleć. Z jednej strony mieliśmy bowiem całkiem fajnie rozpisanego na orkiestrę Shazama, z drugiej całą masę pretensjonalnych, nietrafionych tak filmowo, jak i muzycznie kompozycji. Fakt, zmierzenie się z legendą Mortal Kombat nie wymagało orkiestrowej maestrii. Mimo wszystko brytyjski kompozytor postanowił pójść właśnie w tym kierunku. Mając niespotykaną w branży wygodę prawie rocznego czasu na realizację zadania, rozpoczął od rozkładania na czynniki pierwsze kultowego tematu Techno Syndrome stworzonego przez Immortals. Powstałe na jego bazie kluczowe motywy przypisano tytułowej potyczce, legendzie, która stanowi podstawę fabuły, Arcanie oraz Skorpionowi. Wszystko to zostało później uzupełnione pomniejszymi tematami skupionymi wokół poszczególnych postaci. I przyglądając się chociażby ilości popełnionych melodii można poczuć pewien podziw w stosunku do kompozytorskiego zaangażowania. Wszystko do momentu, kiedy faktycznie przyjdzie nam się zmierzyć z gotową już partyturą.



Doświadczenie to nastąpiło nie, jak powinno, w asyście obrazu, ale przy wydanym kilka dni wcześniej albumie soundtrackowym. Cóż, kilka tygodni wcześniej wertując ścieżkę dźwiękową do snyderowskiej wizji Ligi sprawiedliwości, byłem święcie przekonany, że trudno będzie w tym roku o podobnie odpychające słuchowisko. A tu proszę. Szybki strzał i już po trzech utworach wycofałem się na z góry upatrzone pozycje. Przygoda (jakże wątpliwa) z filmem tylko potwierdziła obawy o rozminięciu się warstwy muzycznej z obrazem. Na ten fatalny stan rzeczy składa się kilka czynników. Pierwszym była odgórna idea mocnego trzymania się orkiestrowego instrumentarium, tylko sporadycznie posiłkowanego elektronicznymi substytutami. Takowych najwięcej pojawia się w basowych arpeggiach oraz warstwie perkusyjnej, ale czego się spodziewać po kawałkach, których tempo oscylowało pomiędzy 180 a 220 bpm? Największe zło czaiło się jednak w samej warstwie narracyjnej, tudzież sposobie opowiadania tych filmowych wydarzeń. Od pewnego już czasu daje się zauważyć, że Benjamin Wallfisch dąży do wypełniania niemalże całej przestrzeni filmowej. Te starania potęgowane są chęcią maksymalnego wykorzystania całego pasma dźwiękowego, więc efekt końcowy można sobie wyobrazić bez słuchania. Muzyka dosłownie gwałtem wdziera się w obraz stając do nierównej walki z efektami dźwiękowymi i elementami dialogów. Jeżeli dorzucimy do tego pedantyczne wręcz punktowanie dynamicznych fragmentów odpowiednimi uderzeniami samplowanej perkusji lub podbiciem głośności… Cóż, znikają resztki sił i chęci na dalsze mierzenie się z takim obrazem. Przypominamy sobie film Andersona z 1995 roku i z łezką w oku zaczynamy mimowolnie nucić pod nosem te gitarowe riffy i elektroniczne arpeggia ze scen bijatyk. Co jak co, ale wyczucia w budowaniu odpowiedniego nastroju i dynamiki nie można było odmówić muzyce ilustracyjnej i piosenkom z pierwszego Mortala.


Chęć przypisania tej historii jakiś superlatywnych cech poprzez sztuczne rozdmuchaną dramaturgię okazała się mieczem obosiecznym, który uderzył w najbardziej czuły punkt widowiska Simona McQuoida – realizm. Czasami mniej znaczy więcej, a skromniej – bardziej wiarygodnie, gdy połączy się to z innymi elementami dźwiękowej i filmowej układanki. Tego umiaru ewidentnie zabrakło Benjaminowi Wallfischowi, a dowodem tego jest już nie tylko sam film, ale i album soundtrackowy, na którym znalazło się 80 minut czystej męczarni. Zainicjowana uwspółcześnioną do bólu (zębów) wersją tematu Techno Syndrome, w miarę zagłębiania się w treść nie pozostawia złudzeń, że przebojowość będzie tu towarem deficytowym. Chciałoby się coś dobrego napisać o muzycznej akcji – w końcu to ona powinna rozdawać karty w tej rozgrywce. Ale zamiast tego może jednak przemilczę całą sprawę, bo nawet iście fanservice’owe zagrywki z cytowaniem kultowego motywu Immortals w końcowej potyczce prezentują się biednie.



Dopełnieniem tego festiwalu rozczarowań jest techniczna otoczka w jakiej zamknięto omawiany produkt. Benjamin Wallfisch chwalił się w PR-owym wywiadzie dla Spitfire Audio, że na szczęście zakończył budowę swojego nowego, bardzo drogiego studia przed właściwym rozpoczęciem prac do Mortal Kombat. Dzięki temu mógł w komfortowych warunkach i z potężnym zapleczem narzędzi stworzyć tę partyturę. Nie w kij dmuchał ambitnie. Szkoda, że słuchając efektu końcowego można odnieść wrażenie, że postprodukcją zajmował się domorosły „producent”, którego wiedza o miksie i masteringu ogranicza się od ustawienia kompresorów i limiterów na maksymalne parametry. Zresztą nie jest to pierwszy taki przypadek w karierze Brytyjczyka. Od kilku lat zdaje się on prowadzić wewnętrzne „loudness war” sam ze sobą, coraz bardziej popadając przy tym w skrajność.



No i tyle z mojego malkontenctwa. Pisanie tego tekstu zajęło mi połowę z czasu poświęconego na przesłuchanie w całości wydanego przez WaterTower Music soundtracku. O ile więc to drugie (odsłuch albumu) uważam za ewidentną stratę czasu, to już redagowanie tego tekstu traktuję jako swego rodzaju misję. Przestrogę, by szerokim łukiem omijać ten przekrzyczany, muzyczny bełkot.

FATALITY!

Inne recenzje z serii:

  • Mortal Kombat
  • Mortal Kombat: Annihilation
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze