Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Alex Wurman

March of the Penguins (Marsz pingwinów)

(2005)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Rokita | 28-04-2007 r.

„Marsz pingwinów” to jeden z największych sukcesów frekwencyjnych 2005 roku. Jak na dokument, wręcz zdumiewające, nieprawdaż? Jeszcze raz okazało się, że oryginalność, artystyczna wizja i prawdziwie ludzkie podejście do opowiadanej historii zmiotą w proch najbardziej pieczołowicie przygotowywane na sukces amerykańskie filmy-maszynki do produkcji pieniędzy. Ogólnoświatowy sukces filmu Luca Jacqueta spowodował dość niecodzienną, choć przecież powszechnie znaną decyzję (np. „K2” i Hans Zimmer) o zmianie muzyki, która pojawi się w amerykańskiej wersji filmu. Na miejsce pierwotnie oryginalnej muzyki francuskiej piosenkarki Emilie Simon zaimplikowano kompozycję amerykańskiego kompozytora Alexa Wurmana, który być może nie należy do hollywoodzkiej pierwszej ani nawet drugiej ligi, ale od paru lat istnieje na „zapleczu” amerykańskiego kina komercyjnego. Przede wszystkim znany jest z ilustracji do filmów Rona Sheltona takich jak „Wydział zabójstw Hollywood” oraz „Kumpel do bicia” – totalne porażki finansowe obu niestety nie pozwoliły jakoś szerzej zaistnieć temu twórcy. Myślę, że po „Marszu pingwinów” ta sytuacja się zmieni. Przynajmniej mam taką nadzieję… Wręcz musi…

Wurman, syn jednego z pionierów muzyki elektronicznej Hansa Wurmana (nomen omen Hans Zimmer był również jednym z mentorów Alexa) stworzył kameralną, subtelną ścieżkę dźwiękową oddziaływującą na zmysły. Score z „March of the Penguins” jest połączeniem muzyki instrumentalnej i elektronicznej. Wspomniana kameralność brzmienia i subtelne, prawie intymne kreowanie otaczającej przestrzeni poprzez środki elektroniczne i klasyczne, pozwala na niemal niezauważalne połączenie obu rodzajów oddziaływania muzycznego, które wybrał kompozytor. Muzykę cechuje przede wszystkim spokój. Jesteśmy świadkami ogólnej harmonii i tonalności, dodatkowo popartej zapadającym w pamięć tematem głównym. Wspomniany temat, składający się tylko z kilku nut, najczęściej wygrywany przez flet jak i fortepian, jest bardzo inteligentnie dozowany na przestrzeni całej płyty. Dzięki takiemu zabiegowi słuchacz nie jest ani zmęczony ani niedowartościowany częstotliwością jego pojawiania się. Niepoślednią rolę odgrywają w partyturze przede wszystkim instrumenty drewniane i wszelakie akustyczne, czasami imitujące dźwięki przyrody idiofony. Czuć tym samym nawiązania (ale bardzo delikatne) do takich kompozytorów jak np. Thomas Newman czy nawet Vangelis.

Otwierający, dosyć impresjonistyczny flet przypomina natomiast choćby taką zapomnianą pracę jak muzyka Bruce’a Smeatona do filmu z lat osiemdziesiątych pt. „Iceman”, gdzie za pomocą fletu shakuhachi perfekcyjnie oddany został bezkres lodowych pustyń Antarktydy. Jeżeli jesteśmy już przy temacie pustyń lodowych, to na krótko pojawia się nawet powolna, majestatyczna fraza dość solennie wykorzystywana przez Hansa Zimmera w „Batman Begins”. Wurman bardzo ciekawie i nieszablonowo buduje atmosferę opuszczenia, szczególnie za sprawą syntezatorów, których wydźwięk można porównać choćby do pracy Marka Ishama przy filmie „Crash”. Roznoszące się z głośników czasami dziwaczne, drgające (ale nigdy męczące czy irytujące) brzmienia elektroniczne bardzo dobrze dopełniają wszelakie solowe brzmienia instrumentów klasycznych, tworząc niecodzienną akustykę płyty. Tak jak wspomnieliśmy, wydźwięk muzyki jest bardzo kameralny, subtelny, zbudowany prostymi środkami (studyjna perkusja, skromny zastęp smyczek, solowe partie instrumentalne). Wszystko to wydaje się, że odbywa się gdzieś w oddali a jednak blisko nas. Myślę, że Wurman perfekcyjnie oddał nastroje zabójczego, lodowego świata, w którym swoją wędrówkę odbywają tytułowe zwierzaki.

Oprócz elementów opisujących otaczającą przyrodę w muzyce można znaleźć sporo elementów, nazwijmy to „humanistycznych”. To tutaj ujawnia się robiący wrażenie zmysł melodyczny kompozytora. Obok tematu głównego, zasypuje nas półtuzinem innych, „łapliwych” melodii mających swe odniesienie do bohaterów tego para-dokumentu. W tym mroczny motyw sygnalizujący niebezpieczeństwo (utwór 8 i 10), wygrywany przez ciche smyczki i wiolonczele. Wurman z lubością stosuje minimalizm, tym samym odnajdując się dobrze we współczesnych trendach. Objawia się to w tykającym, dublującym się fortepianie, przypominając prace Jamesa Hornera („Piękny umysł”), kreując sens ruch – jak popatrzymy na chód pingwinów, przecież można to przyrównać do tykania choćby zegara… Kolejny udany pomysł. Z ilustracji emanuje w kilku momentach duża czułość, sięgając cienkiej granicy dziecięcej infantylności (First Steps – tytuł chyba wszystko wyjaśnia), ale na szczęście nigdy jej nie przekracza, podobnie choćby jak w swojej oscarowej pracy Jan Kaczmarek. „Marsz pingwinów” inteligentnie miksuje nastroje czułości, powagi, opuszczenia, grozy przyrody. Wurman w wywiadzie dla MusicOnFilm tak to tłumaczy: (…) Przed przystąpieniem do pracy, oryginalną wersję filmu Luca oglądałem tylko raz. Wyczułem w tym coś nowoczesnego, nowoczesne podejście, które pozwoliło mi na pomysł sięgnięcia po syntezatorowe brzmienie i rzeczy temu podobne. Uważam, że ogólna „poważność” melodii pochodzi z pragnienia aby…to po prostu takie wspaniałe miejsce i myślę, że pingwiny są milutkie i to przez co przechodzą jest tak fantastyczne, więc kiedy pokażę to moim dzieciakom, chciałbym, aby poczuły jakie to cudowne i jak niezwykłe jest przeżyć w tamtym miejscu, dlatego poszedłem także w kierunku efektu dramatycznego(…).

Amerykanin wykreował za pomocą bardzo prostych środków akustyczny pejzaż dźwiękowy, który zachwyca swoimi brzmieniami. Tak dla przyrody Antarktydy, korzystając z różnorodnych, choć przecież nieskomplikowanych brzmień elektronicznych i akustycznych jak i dla bohaterów opowieści, nadając im ludzkie piętno, poprzez zastosowanie w większości ciepłych, kojących brzmień znajomych instrumentów klasycznych. Płyta wydana przez Milan Records nie jest zbyt długa, co wpływa na bardzo dobrą spójność w odsłuchiwaniu. Nie męczy a satysfakcjonuje. Nie znajdziemy tu wielkich porywów czy dynamizmu, wszystko rozgrywa się gdzieś tak w oddali – to tworzy senną, relaksującą atmosferę. Jedyne przebłyski sensu ruchu i dynamiki to wspomniane wycieczki w sferę minimalizmu, zresztą bardzo interesujące. Partytura Wurmana, mimo, że nie tuzinkowa, jest znacząco inna od muzyki stworzonej do wersji francuskiej. Zachowuje jednak wszystkie aspekty konwencjonalnej partytury filmowej. To kolejna bardzo dobra a wręcz znakomita pozycja 2005 roku. Jest sporo osób narzekających, że tamten rok był słaby; jestem osobiście odmiennego zdania. Z pewnością można tą płytę postawić obok np. osiągnięć Alana Williamsa do kina IMAX, choć brak tu elementów epiki i wystawności tychże. Bardzo duża, pozytywna niespodzianka plus znakomita akustyka. Wszyscy szukający w muzyce filmowej ucieczki od zgiełku dużych produkcji i spędzenia kilku chwil refleksji a nawet relaksacji, szczególnie gdy muzyka daje dużą satysfakcję a nie stara się być sztucznie przeintelektualizowana, powinni sięgnąć po „Marsz” jak najprędzej. Myślę, że dzieciaki są z taty dumne… 🙂

Najnowsze recenzje

Komentarze