Jeżeli wierzyć rozmaitym historiom, to podobno przez lata przeróżni reżyserzy starali się przekonać Trenta Reznora, aby skomponował muzykę do ich filmów. Udało się to dopiero Davidowi Fincherowi, który namówił lidera Nine Inch Nails do zilustrowania The Social Newtork. A reszta to już historia. Trent Reznor wraz ze swoim przyjacielem, brytyjskim muzykiem i producentem muzycznym Atticusem Rossem stworzyli ścieżkę dźwiękową, która przyniosła im wszystkie prestiżowe nagrody, z Oscarami na czele. Od tego czasu panowie na stałe związali się z Davidem Fincherem, komponując muzykę do wszystkich jego następnych filmów. I tak na 10-lecie tej współpracy na platformie Netflix ukazał się najnowszy film amerykańskiego reżysera pod tytułem Mank, oczywiście ze ścieżką dźwiękową wiadomego duetu.Podobnie jak wszystkie poprzednie soundtracki Reznora i Rossa, ten też zachwycił krytyków. Aż chciałoby się rzec: „na zachodzie bez zmian”. Ale nie do końca, gdyż kto wie, czy to nie jest to pierwsza ścieżka dźwiękowa tego duetu, która zachwyci nie tylko krytyków filmowych, ale również amatorów muzyki filmowej.
Pomimo licznych nagród, w świecie miłośników muzyki filmowej Trent Reznor i Atticus Ross uchodzą za dość kontrowersyjne osobistości. Naturalnie wśród słuchaczy filmówki i jej krytyków znajdzie się spora grupa, która ceni i lubi muzykę rzeczonego duetu. Ale równie duża, a może nawet większa jest grupa osób, które już nie mają tak wysokiego mniemania o ich dziełach. Jednym z ich głośniejszych krytyków jest znany brytyjski recenzent Jonathan Broxton (Movie Music UK), który wielokrotnie zarzucał, że Reznor i Ross w ogóle nie rozumieją muzyki filmowej, a ich sukces i uznanie oparte są wyłącznie o popularność zespołu Nine Inch Nails. To z pewnością ostra opinia, ale nie jedyna w tym stylu. Zresztą, jeżeli chodzi o krytykę, nie trzeba daleko szukać i wystarczy przeglądnąć niektóre z naszych recenzji soundtracków Trenta Reznora i Atticusa Rossa. Co zatem jest takiego w ścieżce dźwiękowej do Manka, że nawet krytycznemu Jonathanowi Broxtonowi i Jamesowi Southallowi z Movie Wave się ona podoba?
Aby to zrozumieć należy spojrzeć na sam film, który jest rewizjonistycznym spojrzeniem na historię powstawania scenariusza do Obywatela Kane’a, jednego z najlepszych filmów wszechczasów. David Fincher przedstawia nam osobę słynnego scenarzysty Hermana „Manka” Mankiewicza i wraz z nim zabiera nas do Hollywood lat 30. i 40. Już w tym momencie u wielu czytelników powinna zapalić się czerwona lampka. Jak Trent Reznor i Atticus Ross ze swoją elektroniczną i często ambientową muzyką mieliby się odnaleźć w tak odległej epoce? Jak się okazuje, odtworzenie tamtych czasów precyzyjnie wyszło Fincherowi m.in. właśnie dzięki muzyce, która jest jednym z mocniejszych elementów filmu. Nie uraczymy tutaj muzyki elektronicznej, ambientu lub industrialnego brzmienia. Zamiast tego już w otwierającym film i album kawałku Welcome to Victorville wita nas eleganckie klasyczne brzmienie orkiestry ze smyczkami w stylu Bernarda Herrmanna. Nawiązania do legendarnego kompozytora są oczywiste, zważywszy na to, że to on skomponował muzykę do Obywatela Kane’a. Na tym muzyczne smaczki się nie kończą i poza herrmannowskimi smyczkami soundtrack obfituje w przyjemne i dynamiczne utwory jazzowe, a nawet fokstrot. Przy niektórych aż samemu chciałoby się zatańczyć.
Klasyczne brzmienie z epoki od tych muzyków może naprawdę zaskakiwać. Na rzecz Mankanie porzucili całkowicie jednak swojego stylu. On dalej tu jest obecny, tylko został odpowiednio przearanżowany i zorkiestrowany przez Conrada Pope’a. Dla mniej wtajemniczonych, Conrad Pope jest amerykańskim kompozytorem filmowym, który jednak pracuje głównie jako orkiestrator i dyrygent dla największych i najważniejszych kompozytorów filmowych (m.in. Alexandre Desplat i John Williams). Co więcej, wszystkie partie jazzowe wykonał słynny saksofonista Dan Higgins. Swój udział ma również Tim Gill, który jest ekspertem od grania i komponowania tak zwanego „muzyki vintage”, w tym kawałków do tańca, na przykład wspomnianego foxtrotu.
Patrząc na te nazwiska nasuwa się pewna myśl. Jako że David Fincher w swoim filmie sam kwestionuje to, że Orson Welles był współautorem scenariusza do Obywatela Kane’a, to znając też dotychczasowe muzyczne dokonania Trenta Reznora i Atticusa Rossa, można się zastanawiać, jak wielki mieli oni wpływ na powstanie tej muzyki. I jakduża jest w tym zasługa Conrada Pope’a, który ma zdecydowanie większe doświadczenie w tego typu klasycznych ścieżkach dźwiękowych.
Oczywiście nie chcę tutaj aż za bardzo się zagłębiać i snuć jakiś wielkich teorii spiskowych, czy też całkowicie podważać, że Trent Reznor i Atticus Ross są autorami tej ścieżki dźwiękowej. Koniec końców, to ich nazwiska widnieją na albumie i w samym filmie. To, co jest najważniejsze, to to, czy ta muzyka dobrze się sprawdza jako muzyka filmowa i czy dla słuchaczy jest interesująca? A czy pracowały przy tym dwie osoby, czy dwieście, ma znaczenie drugorzędne podczas jej słuchania. Zresztą pod pewnym względem nie ma wątpliwości, że mamy do czynienia ze ścieżką dźwiękową Trenta Reznora i Atticusa Rossa – album jest zdecydowanie za długi!
Pomijając ich debiut przy The Social Network, panowie RR przyzwyczaili nas do niebotycznie długich wydań ich filmowych albumów, które niekiedy są nawet dłuższe od samych filmów. Dzieje się tak głównie dlatego, że na owych soundtrackach znajdują się często niewykorzystane w obrazie kawałki lub ich alternatywne wersje. W przypadku Manka możemy mówić o kompletnym wydaniu – cała muzyka, która znalazła się w filmie, trafiła w chronologicznej formie na album. I choć znowu nie da się nic zarzucić warstwie brzmieniowej, to jednak ponad 90 minut tego typu grania, podzielonego na 52 utwory, może być dla wielu zbyt dużą ilością. Przy takiej liczbie kawałków trudno wybrać te kilka szczególnie godnych uwagi. Ale jeżeli już trzeba byłoby jakieś wskazać, to na pewno byłby to San Simoen Waltz, z romantycznie brzmiącym fortepianem, któremu ładnie towarzyszą smyczki i instrumenty drewniane. Świetne jest też dynamiczne, jazzowe M.G.M., które zresztą doskonale spisuje się w filmie podczas spaceru po studiu Metro-Goldwyn-Mayer. Niestety na dłuższą metę większość utworów jest dość podobnych do siebie, czy to tych a la Bernard Herrmann, czy tych jazzowych. Co ciekawe, ci odbiorcy, którym byłoby wciąż mało, na oficjalnej stronie Trenta Reznora i Atticusa Rossa mogą znaleźć ponad trzy i półgodzinną wersję tego albumu, podzieloną na 87 (!) utworów, z których spora część z nich to demówki.
To, że taka ścieżka dźwiękowa jest sygnowana nazwiskami Reznor i Ross, jest na pewno zaskoczeniem. Dla niektórych, patrząc po ich opiniach i recenzjach, jak najbardziej pozytywnym, ale czy zachwyty nie są odrobinę przesadzone? Proszę nie zrozumieć mnie źle. Mamy do czynienia z dobrą ścieżką dźwiękową, która odpowiednio buduje klimat epoki i w filmie sprawuje się należycie. Nie zapada jednak jakoś szczególnie w pamięć po seansie, ani też nie wyróżnia się jakoś wielce na tle podobnych ścieżek dźwiękowych. W tej kategorii zdecydowanie lepiej się prezentuje nagrodzony Oscarem Artysta Ludovica Bource’a. Można się zastanawiać, co z tym materiałem zrobiliby dawniej współpracujący z Davidem Fincherem kompozytorzy pokroju Elliota Goldenthala lub Howarda Shore’a. W przypadku tego drugiego jako przykład może chociażby posłużyć soundtrack do Eda Wooda, o ile zależy nam na dawnym i czarno-białym Hollywood.
Na zakończenie, ponownie, pozwolę sobie przywołać Jonathana Broxtona. Nawiązując do jego opinii, mógłbym zapytać, na ile zachwyty nad tą muzyką wynikają z jej autentycznej jakości, a na ile z tego, że Trent Reznor i Atticus Ross skomponowali klasyczną ścieżkę dźwiękową, jakże daleką od stylu, do którego nas przyzwyczaili?