Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Geoff Zanelli

Maleficent: Mistress of Evil (Czarownica 2)

(2019)
5,0
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 24-10-2019 r.

Disneyowska Czarownica była ciekawym eksperymentem, który testował widownię oraz krytykę niekonwencjonalnym podejściem do znanych historii i postaci. Eksperymentem bardzo udanym o czym świadczyć mogą ogromne zyski oraz całkiem pochlebne recenzje, jakie pojawiły się w momencie premiery. Od tamtego czasu, czyli od 2014 roku wiele się jednak zmieniło. Studio, które od lat uchodziło za ostoję kreatywności postawiło na remake’i znanych klasyków, tym samym niejako zmieniając rynek i modelując oczekiwania odbiorców. W natłoku głośno promowanych obrazów „live action”, sequel Czarownicy zepchnięty został na szare tło. Faktem jest, że entuzjazm po premierze zdążył już opaść, a pierwotnie zapowiadana, mocna historia, rozwijająca wątek Diaboliny musiała zmierzyć się z licznymi korektami fabularnymi. Nieoczekiwanie przyspieszono również premierę o prawie pół roku. Efektem tego jest bardzo słaba kontynuacja, o której nie można powiedzieć, że broni się dobrą historią. I tak oto ślubne plany Aurory i księcia Filipa zostają zniweczone przez mroczne zamysły matki następcy tronu – królowej Ingrith. Tytułowa bohaterka wplątana zostaje w wir knowań podstępnej władczyni, przez co staje się… zwykłym kozłem ofiarnym. Podczas seansu spodziewałem się wszystkiego – od rażących oczy pastelowych barw fikcyjnej krainy Kniei, aż po jałową treść średnio zapowiadającego się widowiska. Nie sądziłem jednak że filar tej serii, czyli kreacja tytułowej Czarownicy będzie w tym obrazie tak kiepska. Angelina Jolie snuje się po planie nie wiedząc do końca co zrobić z odgrywaną przez siebie postacią. Nie bez nutki zażenowania brałem ten film na przeczekanie aż do finałowej konfrontacji, która rekompensowała poniesione straty dwoma mocnymi atutami. Po pierwsze świetnymi wizualiami stojącymi – jak to u Disneya – na bardzo wysokim poziomie. Drugim czynnikiem umilającym ten czas była muzyka.



Kiedy do pierwszej Czarownicy zaangażowano Jamesa Newtona Howarda, nie spodziewałem się, że wyjdzie z tego coś wyjątkowego. Amerykański kompozytor miał za sobą niezbyt udany okres i wyraźnie potrzebował jakiegoś punktu zwrotnego. Tym czymś okazał się film o Diabolinie, który wyzwolił w Howardzie nie tylko głębokie pokłady tematycznej kreatywności. Amerykanin nawiązał również wyjątkową nić porozumienia ze światem przedstawionym, tworząc jego wierne odbicie w baśniowej, polichromatycznej oprawie muzycznej. Piękne melodie wsparte świetnymi aranżami i doskonale wyważonymi proporcjami w miksie stawiały ścieżkę dźwiękową w roli jednego z najmocniejszych argumentów widowiska Disneya. Kiedy więc podczas kompletowania ekipy tworzącej sequel dotarła do nas informacja, że James Newton Howard nie powróci do baśniowej kraini Kniei, entuzjazm związany z oczekiwaniem znacząco zmalał. Stojący za kamerą Joachim Rønning zaangażował na jego miejsce człowieka, który swoją pozycją branżową i predyspozycjami wydawał się daleko w tyle za Howardem. Mowa o Geoffie Zanellim, z którym Rønning współpracował nad piątą odsłoną Piratów z Karaibów. Kompozytor wywodzący się ze środowiska Hansa Zimmera dopiero od kilku lat próbuje swoich własnych sił w Hollywood. Ze zmiennym szczęściem mu to przychodzi, choć zdarzały się również pozytywne zaskoczenia w postaci wspomnianych wcześniej Piratów. Można było się spodziewać, że głównym zadaniem Zanelliego będzie wejście w buty Howarda i przeniesienie cząstki z jego geniuszu na grunt nowej historii. A jaki był efekt końcowy?

Muszę przyznać że zaskakująco dobry. Owszem, spodziewałem się, że Zanelli weźmie „w obroty” wypracowaną przez Howarda paletę tematyczną i zrobi z niej użytek na swój sposób. Mając całkiem zgrabnie uporządkowany warsztat orkiestrowy i dosyć dużą wygodę twórczą, pokusił się o stworzenie być może jednej z najlepszych ścieżek dźwiękowych w swojej karierze. Zresztą w jednej z wypowiedzi odnośnie tej pracy przyznał, że angaż do Czarownicy 2 był dla niego niejako spełnieniem marzeń. Z jednej strony pozwolił bowiem obcować ze specyficzną, bajkową scenerią, gdzie można było osobie pozwolić na naprawdę dużą wylewność w epatowaniu barwami i emocjami. Z drugiej, widowisko to dało cenną bacznego przyglądania się kadrom – ot, jak czynił to przez większość swojej kariery James Newton Howard. I choć muzyka tworzona przez Zanelliego niejednokrotnie przypomina właśnie takie nabożne podążanie za wytyczonymi przez Howarda ścieżkami, to jednak nie brakuje tu drobnego, symbolicznego wręcz powiewu świeżości.


Oczywistym sercem nowej kompozycji jest doskonale znany nam motyw tytułowej Czarownicy. Jest to tym samym jedyny element kompozycji, który jota w jota odtwarza narzucone przez Howarda standardy. Mamy więc charakterystycznie zaaranżowane partie chóralne wsparte subtelną, budującą mistyczną atmosferę, orkiestrą. Brawa należą się Zanelliemu za tak pedantyczne odtworzenie specyficznego stylu i szeroko pojętego brzmienia komponowanych przez Howarda utworów. Chyba najbardziej odczuwalne jest to w ilustracjach baśniowej scenerii – przesyconego ogromem barw, królestwem Kniei. Ma to swoje przełożenie na aranże poczynione w dalszej części kompozycji, gdzie motywy te ścierają się z nowym materiałem. Może już nie tak atrakcyjnym melodycznie oraz fantazyjnym pod względem sposobu prowadzenia muzycznej narracji, ale niewątpliwie oddychającym magią disneyowskiego świata. Muzyka Zanelliego szczelnie wypełnia filmową przestrzeń i nie czyni tego bezpodstawnie. Jest ważnym elementem narracji, co sprawia, że wiele scen dosłownie niesionych jest przez ilustrację. Niestety, jak to w przypadku tego typu produkcji bywa, problemy pojawiają się po stronie technicznej dźwiękowego miksu. Szczególnie wyraźnie odczuwalne jest to w najciekawszym momencie widowiska – w finalnej konfrontacji, gdzie muzyka schodzi na dalszy plan. Mimo wszystko sale kinową opuszczałem z poczuciem względnej satysfakcji, że Zanelli wywiązał się ze swojego zadania całkiem dobrze. Czy podobne wrażenia towarzyszyły podczas odsłuchania albumu soundtrackowego?



Informacja o pojawieniu się soundtracku trzymana była w tajemnicy do ostatniej chwili. Album w formie cyfrowej ukazał się tego samego dnia, co film, przy okazji wprawiając w konsternację zapewne niejednego kolekcjonera czekającego na wersję płytową. Jednakże patrząc obiektywnie na to, co finalnie wylądowało na krążku, chyba nie należy mieć żalu do wydawców. 71-minutowy soundtrack jest bowiem całkiem niezłym słuchowiskiem, ale przebrnięcie przez proponowaną treść bez cienia znużenia nie przychodzi tak łatwo.



Wejście w baśniową krainę i zawiązanie głównego wątku fabularnego stoi pod znakiem bardzo atrakcyjnych fragmentów eksponujących całe bogactwo symfoniczno-chóralnych środków. Cytowane co chwile motywy Howarda oraz ogólne przeświadczenie obcowania ze świetnie rozpisaną, polichromatyczną ilustracją (Poachers on the Moors, What Is Going on Here?) budzą apetyty na więcej. Ale dosyć szybko przychodzą pierwsze chwile znużenia. Kiedy akcja przenosi się na dwór króla Johna, a kamera koncentruje się na dramacie Aurory i knowaniach Ingrith – muzyka traci na sile wyrazu. Underscoreowy charakter środkowej części albumu tylko okazjonalnie rewidowany jest przez świetne kawałki odwołujące się do nocnych istot zwanych Fey. O ile więc We’re Dark Fey ociera się jeszcze o howardowskę estymę tworzenia takich pięknych, patetycznych kawałków, o tyle quasi-etniczne The Dance of the Fey będzie już odzwierciedleniem typowo-zimmerowskiego brzmienia. Wszystko to w przedziwnie fascynujący sposób zbiega się w finalnej części soundtracku – w utworach zdobiących finalną konfrontację. Właściwie tej widowiskowej cząstce filmu poświęcona jest niemalże połowa omawianego albumu. Wszystko zaczyna się budującym napięcie Our Fight Begins Now! by w dalszej części ustawicznie podkręcać patetyczno-dramaturgiczną śrubę. Siermiężne, bardzo żywiołowe granie nie pozostawia większych wątpliwości odnośnie ilustratorskich umiejętności Zanelliego. Oprawa do drugiej Czarownicy otrzymuje tu dosłownie wszystko to, czego baśniowy blockbuster w takich sekwencjach by potrzebował. A dla odbiorcy będzie to wdzięczne pole do rozsmakowania się w niezobowiązującej rozrywce. I w takim też poczuciu względnej satysfakcji docieramy do końcówki słuchowiska, gdzie na nowo roztaczana jest przed nami magia baśniowego świata z filmu Disneya. Pozytywne wrażenia psuje natomiast tworzona jakby na siłę piosenka promująca. Oparte na nowym motywie przewodnim Zanelliego You Can’t Stop the Girl w wykonaniu Bebe Rexha totalnie nie przekonuje.



Zaletą cyfrowego wydania jest jednak to, że zawsze można ten niechciany element proponowanego soundtracku najzwyczajniej w świecie pominąć. Tyczy się to również niektórych utworów ze środkowej części wirtualnego albumu. Dokonując odpowiedniej selekcji otrzymamy bowiem całkiem zgrabnie skonstruowaną, oddającą należny hołd oryginałowi, ale i dającą co nieco od siebie, fajną ilustrację do baśniowego dzieła Disneya. Oczywiście trudno byłoby zestawić tę kompozycję z oryginałem Howarda. Różnica klas pojawia się nie tylko na płaszczyźnie kreatywnego drążenia baśniowej scenerii, ale i przekuwania tego na fantazyjne aranże. Niemniej Geoff Zanelli coraz bardziej przekonuje do tego, że jest świetną alternatywą dla nieobecnych, zapracowanych lub odmawiających dalszej współpracy kompozytorów.

Inne recenzje z serii:

  • Maleficent
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze