Alexandre Desplat nie daje się łatwo zaszufladkować. Jego triumfalny pochód w końcówce roku 2006 ukoronowany zdobyciem Złotego Globu za bardzo dobry Malowany welon oraz nominacją do Oscara za Królową (według ówczesnych spostrzeżeń niektórych obserwatorów faworytkę do zgarnięcia statuetki w kategorii „Najlepsza muzyka”), nadał karierze francuskiego artysty sporego rozpędu. Rok 2007 to dla niego trzy filmy w rodzimej Francji, dwa duże przedsięwzięcia w Hollywood oraz ambitny projekt uznanego reżysera Anga Lee, osadzona w latach 30. i 40. ubiegłego stulecia w Szanghaju opowieść o romansie członka chińskiego rządu z wysłanniczką podziemnego ruchu oporu – Lust, Caution. Desplat nie unika zatem nowych wyzwań, ciągnie przysłowiowo kilka srok za ogon i jak na razie efekty jego pracy są co najmniej satysfakcjonujące. Oby trend ów się utrzymał.
Opóźniona o przeszło pół roku premiera obrazu Anga Lee w większości europejskich krajów zmusiła mnie w pierwotnej wersji tego tekstu do analizy partytury Francuza bez znajomości filmu – było to o tyle trudne zadanie, że Desplat to kompozytor dość nieszablonowy i w gruncie rzeczy w większości swoich (nawet hollywoodzkich) prac uciekający w jakiś sposób od komercji i standardowych, melodramatycznych chwytów; mimo ewidentnych miejscami wpływów tuzów gatunku, twórca ten zachowuje swój ciekawy, unikalny język, jakim na potrzeby kina się posługuje. Lust, Caution gładko wpisuje się w tę tendencję, mając zapewne błogosławieństwo samego reżysera, którego filmy znane są przecież z nietuzinkowych opraw muzycznych (czy to mowa o Tan Dunie, czy o Gustavo Santaolalli).
Jako recenzent stanąłem więc przed dylematem, czy w oderwaniu od obrazu kompozycja Francuza może być sprawiedliwie oceniona w oparciu wyłącznie o pewne intuicje oraz doświadczenie, osłuchanie odbiorcy?
Na szczęście, Lust, Caution, choć składa się z szeregu bardzo subtelnych chwytów i technik nadających całości cech wręcz eterycznych, cech nieuchwytnej, dusznej atmosfery naznaczonego piętnem tragedii romansu, to na tyle zgrabnie wpisuje się w muzyczną charakterystykę twórczości Desplata, że odbiorca, który z wcześniejszymi pracami kompozytora miał już kontakt, powinien bez większych problemów uchwycić główne akcenty i zrozumieć język tej wyrafinowanej narracji. Francuz oczywiście nie stosuje żadnych technicznych fajerwerków, całość opiera się czy to na leniwych, unikających wirtuozerskich popisów fortepianowych pasażach – znakomity Alain Planes – czy też na typowej dla tego twórcy kombinacji rytmicznego tła z ciężkim brzmieniem smyczków, w zespole lub w postaci solowych skrzypiec (Playacting, piękne Shanghai 1942). Jak zwykle również poszczególne segmenty, rozpisane na niedużą orkiestrę, odznaczają się dużą klarownością dźwięku, pozwalającą słuchaczowi chłonąć efekty pracy poszczególnych instrumentalnych warstw – miłośnik oszczędnej, europejskiej formy bez wątpienia podda się urokowi tej partytury.
Oczywiście, subtelny styl Desplata, za sprawą którego muzyka dość nieśmiało zwykle wybija się na pierwszy plan i raczej niepodzielnie okupuje tło (nawet w dopuszczającym pewną odwagę środków wyrazu projekcie pokroju Malowanego welonu), wraz z nieodłącznymi dla Francuza, ciekawymi efektami akustycznymi, osiąganymi za pomocą czy to idiofonów, czy po prostu sekcji smyczkowej, tworzą wrażenie pewnej hermetyczności muzyki, nie tyle może chłodu, co silnego zdyscyplinowania emocjonalnego. I rzeczywiście, tam gdzie kompozytor decyduje się na pozbawiony lirycznego charakteru underscore, gdzie wprowadza pewną dawkę napięcia, ilustracja miewa tendencje do popadania w emocjonalną sterylność (Sacrifice), co do spółki z delikatnym, oszczędnym wykorzystaniem orkiestrowych środków, uniemożliwia łatwy, bezrefleksyjny odbiór albumu. Na szczęście, w sukurs przychodzi warstwa tematyczna, daleka od hollywoodzkiego melodramatyzmu o mile, ale całkiem wyrazista, posiadająca charakter, wdzięk i klasę, w efekcie czego niewątpliwie atrakcyjna, podkreślająca naraz psychologię postaci i miejsce, czas trwania akcji.
Mowa tu przede wszystkim o jednym z najpiękniejszych w karierze Desplata i jednym z najpiękniejszych w tym roku tematów filmowych, czyli Wong Chia Chi’s Theme, temacie głównej bohaterki filmu. Prosta, ale genialna melodia, mimo swej prostoty niezwykle wymowna i treściwa, obok niewątpliwej urody z niespotykaną subtelnością tworzy cudowną atmosferę niedomówienia, unika bezpośrednich emocji, ucieka od nich muzycznymi meandrami i pozostawia przestrzeń tajemnicy, niewypowiedzianym myślom dwojga kochanków. Jeśli ktoś poszukuje poruszającej, mądrej i wykraczającej poza suchy komentarz muzyki filmowej, to rozwiązaniem jest właśnie ten temat. A przecież nie do niego tylko ogranicza się partytura Francuza, swoje pięć minut ma też ładny fortepianowy walczyk Dinner Waltz, utrzymany w stylistyce Birth i The Painted Veil, oraz kilka co najmniej ładnych tematów pobocznych, zlewających się trochę z tłem, ale przy okazji kolejnych przesłuchań zaczynających się powoli na pierwszy plan wybijać. Sporo ukrytych atutów, do wielokrotnego odkrywania.
Konfrontacja prezentacji płytowej ze wspaniałym filmem nie przynosi zaskoczenia – muzyka Desplata bardzo dobrze komponuje się z równie zdyscyplinowaną i elegancką formą narracji obrazu Anga Lee, stawiając na niuanse i detal, bez popadania w neoromantyczny melodramatyzm i bez sięgania po oczywiste chwyty. Trochę szkoda, że temat głównej bohaterki wykorzystywany jest przez kompozytora tak oszczędnie, bo w chwilach swojej obecności stanowi doprawdy wybitny komentarz emocjonalny i psychologiczny, odnoszę więc wrażenie, że Francuz mógł pokusić się o większe nasycenie nim całej partytury. Intrygująca jest ilustracja scen erotycznych – bardzo chłodna (wspomniane Sacrifice oraz Desire), w swej hermetyczności niemal złowieszcza, w formie ekspresji zupełnie przeciwna rozwiązaniom Goldsmitha z Nagiego instynktu. Równie sprawnie radzi sobie, na płycie nie do końca przekonujący, ale w filmie nabierający barw suspense. Całość kompozycji zaś podkreśla przede wszystkim mroczny, duszny nastrój opowieści, w wysublimowany i inteligentny sposób – choć bez nadmiaru fajerwerków – komentując azjatyckie kino noir w wersji Anga Lee. Europejska klasa.
Desplat coraz wyraźniej wyrasta na nową gwiazdę muzyki filmowej, niemal każda z jego czołowych ścieżek ostatnich lat prezentuje wysoki poziom i ciekawe rozwiązania, Lust, Caution jest tej tendencji kolejnym tylko, dobitnym potwierdzeniem. Sukcesy Francuza na międzynarodowej arenie dla przyszłości gatunku mogą mieć ciekawe następstwa, jako że twórca ten stoi obecnie, jeśli mowa o stosowanych technikach i środkach wyrazu, w opozycji do tradycyjnej, hollywoodzkiej ilustracji dramatycznej spod znaku Jamesa Hornera, nie idąc przy tym w Johna Barry’ego, Georgesa Delerue, czy Ennio Morricone, czyli główne ikony muzyki europejskiej. Jeśli gatunek ma w przyszłości posiadać walory ostatnich partytur Desplata, z Lust, Caution na czele, to ja osobiście jestem jak najbardziej za.