Wydawać by się mogło, że historie osadzone w postapokaliptycznym świecie są raczej kiepskim pomysłem na rozrywkę w dobie szalejącej pandemii. A jednak! Przykładem wyłamującym się tej logice jest obraz Love and Monsters. I tak oto jesteśmy świadkami przedziwnego wydarzenia. W wyniku oddziaływania kosmicznych substancji, znana nam fauna i flora w błyskawicznym tempie mutuje, stając się śmiertelnym zagrożeniem dla każdego człowieka. Zdziesiątkowana ludzkość nie ma innego wyjścia, jak ukrywać się w bunkrach przed olbrzymich rozmiarów zwierzyną. A wśród tych „szczęśliwie” ocalałych jest pewien młodzieniec imieniem Joel. Przesympatyczny, lubiany przez każdego, ale bardzo strachliwy. Pewnego dnia, ku zaskoczeniu współtowarzyszy niedoli, postanawia wyjść na powierzchnię, by odnaleźć swoją dziewczynę sprzed armageddonu. No i tu zaczyna się pełna przygód i absurdów wyprawa, w trakcie której nasz bohater przechodzi swoistą metamorfozę. Fakt, historia nie poraża kreatywnością, ale całość rekompensuje bardzo lekki ton, w jakim zamknięto produkcję. Stojący za kamerą Michael Matthews, mimo względnie małego doświadczenia w branży, dosyć sprawnie porusza się po kolejnych, podejmowanych wątkach. Kiedy dorzucimy do tego ciekawe kreacje aktorskie oraz niewybredną stronę wizualną, to otrzymujemy idealną rozrywkę w sam raz na rodzinne, leniwe popołudnie.
W ten rozrywkowy ton całkiem dobrze wpisuje się ścieżka dźwiękowa do stworzenia której poproszony został Marco Beltrami. Amerykański twórca najwyraźniej za punkt honoru obrał sobie ostatnio promowanie swoich wieloletnich asystentów. Stąd też do współtworzenia ilustracji zaprosił Marcusa Trumppa, który niemalże od dwóch dekad zajmuje się orkiestracjami i tworzeniem muzyki dodatkowej w Beltramiego. Ostatnimi czasy współpracowali również nad ilustracją muzyczną do dramatu osadzonego w czasach napoleońskich, Władca Paryża. Już ten fakt mógł stanowić drobną podpowiedź jakiego typu brzmień powinniśmy oczekiwać po Love and Monsters. Ale czy postapokaliptyczna sceneria, w jakiej rozgrywa się akcja wpłynęła w znacznym stopniu na odejście od tradycyjnych form wyrazu?
Beltrami postanowił podejść do powierzonego mu zadania w dwojaki sposób. Po pierwsze musiał stworzyć odpowiednie środowisko muzyczne, w jakim zamknięte będą wszystkie te cuda i niebezpieczeństwa przeobrażonego świata przyrody. I tutaj z pomocą przyszła nieszablonowa elektronika, z której słynie amerykański kompozytor. Bardzo subtelna, oparta na „bulgoczących”, rozmytych w tle, teksturach oraz wznoszących i opadających dźwiękach. Nie brakuje również tej bardziej agresywnej, ale jej żywotność determinowana jest przez obecność muzycznej akcji oraz stopień jej intensywności. Ta w głównej mierze opiera się jednak na orkiestrowej architekturze przy uwzględnieniu typowego dla Beltramiego zamiłowania do wszelkiego rodzaju atonalności. Jeżeli więc mielibyśmy szukać jakiejś melodycznej przystani, to we fragmentach ilustracji towarzyszących głównemu bohaterowi podczas jego wyprawy. Sceny podróży, przemierzania malowniczych, choć niebezpiecznych krain oraz zawiązywania znajomości – tu najczęściej zderzamy się z melodyczną cząstką oprawy muzycznej. Również z jej najbarwniejszą aranżacją do czego przyczyniają się ludzie, jakich na swojej drodze spotyka Joel. I tak oto pojawienie się nietuzinkowego duetu, Clyde oraz Minnow, pozwoliło wtłoczyć w partyturę troszkę więcej swobody. Wyrazem tego obecność instrumentów takich, jak mandolina, czy też harfa. Natomiast romantyczną wymowę w jakiej przemawiają sceny z Joelem i Aimee zawdzięczamy delikatnym, gitarowym frazom. I jak na postapokaliptyczne widowisko przystało nie mogło zabraknąć również utworów o zabarwieniu dramatycznym. Stoją one pod znakiem ostinatowego tematu akcji, który pojawia się w licznych scenach konfrontacji z potworami. Nie jest to nic na tyle charakternego, aby wywołać w widzu przesadny zachwyt. Zresztą całe te audiowizualne doświadczenie ma podobne właściwości. Można odnieść wrażenie że Beltrami i Trumpp stworzyli ścieżkę na miarę filmowych potrzeb. Szkoda tylko, że tych potrzeb nie dostrzeżono w procesie montażu, gdyż muzyka często zagłuszana jest przez efekty dźwiękowe… Ale do tego typu praktyk można się już było przyzwyczaić, biorąc pod uwagę standardy panujące obecnie w branży.
Standardem i to godnym pochwały, jest konsekwencja z jaką Marco Beltrami podchodzi do wydawania każdej nowej kompozycji. Mniej radosną nowiną dla kolekcjonera może być fakt, że oficjalny soundtrack z filmu Love and Monsters ukazał się tylko w formie elektronicznej. Nie powinno to dziwić, skoro album ukazał się pod szyldem wytwórni Paramount Music, która od niemalże dekady skutecznie wypiera ze świadomości istnienie jakichkolwiek fizycznych nośników. I w ten oto sposób na rynek trafiła 46-minutowa selekcja najbardziej frapujących fragmentów ścieżki dźwiękowej do Love and Monsters. Rozpostarte na 24 utwory, doświadczenie soundtrackowe, choć nie należy do najbardziej elektryzujących, jakie znajdziemy w dorobku Marco Beltramiego, to jednak potrafi zapewnić kilka przyjemnych chwil swojemu odbiorcy.
Bez zbędnego wprowadzenia od razu rzucani jesteśmy w wir wciągającej akcji, gdzie poznajemy jeden z kluczowych motywów partytury – temat akcji. Dynamiczny prolog to tylko wstęp do tego, co będziemy mogli usłyszeć w dalszej części albumu, a zwłaszcza w jego końcówce. Zanim jednak na dobre rozgościmy się w szaleńczej akcji, przed nami spora porcja suspensu budującego poczucie zagrożenia oraz rozładowującej to napięcie, zachowawczej liryki. Najbardziej przykuwające uwagę będą oczywiście sekwencje akcji zdobione takimi utworami, jak Pool Frog, The Siren Encounter, Land Shark czy też oprawa do sceny finalnej konfrontacji (Fighting the Crab, You’re Free). I zanim się obejrzymy już kończymy przygodę z soundtrackiem do Love and Monsters. Mocnym akcentem na pożegnanie będzie fragment suity z napisów końcowych biorący w obroty podstawowy temat akcji.
Jak już wcześniej wspomniałem, nie jest to najbardziej przebojowy i zrywający przysłowiowe kapcie z nóg kawał muzyki, jaki wyszedł spod ręki Beltramiego, ale i nie widzę tu również powodu do przesadnego malkontenctwa. W filmie wydaje się spełniać swoje funkcje i to jest chyba najważniejsze. A jeżeli dorzucimy do tego kilka mile spędzonych chwil przy albumie soundtrackowym, to po raz kolejny bilans korzyści przewyższa ewentualne straty (czasu) poniesione na zagłębianiu się w ten materiał. Jest to tym samym kolejna solidna pozycja podpisana nie tylko nazwiskiem Beltramiego, ale i stojącego od dwóch dekad w cieniu tego kompozytora, Marcusa Trumppa. Więcej takich kolaboracji, panowie, więcej…