Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Francesco De Masi

Lone Wolf McQuade (Samotny wilk McQuade)

(1995)
5,0
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 28-09-2015 r.

Westernowe kino, które jakiś czas temu propagowaliśmy na tym portalu dało mi niesamowitą okazję do głębszego poznania tegoż gatunku – szczególnie pod względem muzycznym. Choć w głównej mierze skupiliśmy się na produktach zza oceanu, dosyć często przypominaliśmy również o kultowych spaghetti westernach. Czemu o tym wspominam? Bo właśnie wtedy dane mi było bliżej poznać twórczość Francesco De Masi – jednej z najbardziej ikonicznych postaci włoskiej muzyki filmowej. Dyrygent z zawodu, a kompozytor z zamiłowania. De Masi ma na swoim koncie bagatela ponad setkę produkcji, które co prawda nie okazały się przebojami światowego formatu, ale na pewno dały możliwość do rozwijania warsztatu. Mało kto wie, ale zanim Morricone wystrzelił na Dzikim Zachodzie swój pierwszy muzyczny nabój, De Masi był już najbardziej poszukiwanym bandziorem w tym filmowym spaghetti świecie. Bynajmniej jego kariera nie obracała się tylko wokół tego typu produkcji. Na fali wielkiego zainteresowania amerykanów włoskimi talentami muzycznymi, zdołał niejako zaistnieć na tamtejszym rynku, aczkolwiek, jak się okazało lata swojej największej aktywności miał już za sobą. Pod koniec działalności zdołał jednak stworzyć jedną bardzo wyjątkową pracę, która z pewnością zapisała się grubymi zgłoskami w filmografii De Masiego. A była to ścieżka dźwiękowa do filmu Samotny wilk McQuade (Lone Wolf McQuade).

Wybaczcie ten przydługi wstęp, ale chciałem abyście zrozumieli dlaczego ta ścieżka dźwiękowa brzmi tak, a nie inaczej. A brzmi dokładnie jakby wycięto ją ze spaghetti westernu napisanego przez maestro Morricone. Ta swoistego rodzaju autoironia ponad dwudziestoletniej kariery we włoskim przemyśle filmowym zaskakująco dobrze sprawdziła się w amerykańskim akcyjniaku. A zatem…

Miejsce akcji: Teksas.

Główny bohater: samotny „ranger”, w którego wciela się Chuck Morris.

Czy trzeba coś więcej mówić?



Prosta niczym konstrukcja cepa fabuła filmu Steve’a Carvera idealnie wpisała się w możliwości aktorskie słynnego karateki. Aczkolwiek postać doświadczonego przez życie, samotnego mściciela, to tak na dobrą sprawę próba wepchnięcia stylistyki Dzikiego Zachodu do świata współczesnego, co w moim odczuciu twórcom tego filmu całkiem dobrze wyszło. Nie dziwi mnie zatem, że Francesco De Masi szukając brzmienia do tego specyficznego kina, szukał go właśnie w spaghetti westernach. Muzyka jest bowiem bardzo klarowna w swoim przekazie. Wyraźnie wyeksponowana sfera melodyczna dzieli partyturę na trzy frakcje. Z jednej strony mamy więc ikoniczny motyw głównego bohatera J.J. McQuade’a, który nie bez powodu kojarzył nam się będzie z klasykami Ennio Morricone. Po drugiej stronie barykady jest pełen niepokoju, oparty na siermiężnej elektronice temat Rawley’a będącego głównym bandziorem widowiska. No ale czymże byłoby męskie kino bez chociażby symbolicznie zarysowanego wątku miłosnego? Takowy również znalazł swoje odzwierciedlenie w ścieżce dźwiękowej. I choć pod względem funkcjonalnym uważam go za najsłabsze ogniwo tej pracy, to jednak nie sposób nie polubić pięknej, gitarowej melodii, której dosyć często towarzyszy mocny, żeński wokal. Zatem w całościowym ujęciu partytura Włocha sprawuje się w filmie wybornie. Nie przytłacza nadmiarem treści, a raczej skupia się na uwypuklaniu najbardziej znaczących dla narracji momentów. Nie jest bynajmniej anonimowa. Wspomniany wyżej zestaw tematów wyraźnie akcentuje swoją obecność, zostając w wyobraźni widza jeszcze na długo po skończonym seansie.


I to właśnie siedzący w głowie gwizdany temat tytułowego strażnika dał mi impuls do zasmakowania tej muzycznej przygody w oderwaniu od filmowej rzeczywistości. A o to było nie trudno. Rynek soundtrackowy jest dla włoskich kompozytorów bardzo łaskawy – szczególnie ostatnimi czasy, kiedy na potęgę wydawane są całe filmografie najbardziej ikonicznych kompozytorów. Na szczęście nie trzeba było czekać całych dekad na rynkowy debiut soundtracku do Samotnego wilka. Zaraz po premierze z tematem rozprawiła się wytwórnia Citadel serwując nam 35-minutowy long play. Natomiast 12 lat później sprawę dokończył Robert Townson publikując w katalogu Varese Sarabande płytę z kompletnym zestawem utworów skomponowanych na potrzeby filmu Carvera. I to właśnie nią się zajmiemy.



A będzie to zajęcie bardzo absorbujące. Oczywiście o tyle, o ile jest się miłośnikiem mariażu spaghetti westernowych formuł z zupełnie anachronicznym, elektronicznym brzmieniem. Trzeba przyznać, że jest to mieszanka bardzo wybuchowa, czego idealnym przykładem wydaje się otwierający krążek Main Titles. Ów doświadczenie przywodzi na myśl artystyczne sprzężenie dwóch tuz muzyki filmowej – Jerry’ego Goldsmitha i Ennio Morricone. Duch tego drugiego krąży nad postacią McQuade’a nie tylko w charakterystycznej melodii, ale również jej performingu. I tu zaskakująca ciekawostka. Do pogwizdywania sobie przed mikrofonem De Masi zaprosił inną legendę włoskiej muzyki filmowej – Alessando Alessandroni!! Artyści zapewne świetnie się bawili odgrzewając te leciwe brzmienia, ale trzeba przyznać, że włożyli w to niemało serca. Skąd to przekonanie? Ano sięgnijmy po utwór Observation Of Life ilustrujący pierwszą scenę akcji. Owe siedem minut prologu powie nam o pracy więcej aniżeli pozostałe 50 w zapasie.

Muzyka jest więc polichromatyczna, choć w tej wielobarwności bardzo schematyczna. Najbardziej daje się to odczuć w zderzeniu z warstwą tematyczną operującą na wiadomych instrumentach – harmonijce, gitarze basowej i trąbce. Sama pustynna quasi-etnika interpretowana jest za pomocą instrumentów dętych drewnianych. Zdecydowanie więcej w fakturze muzycznej dzieje się w scenach akcji, kiedy De Masi sięga po całe bogactwo orkiestrowego brzmienia. By wzmocnić ten przekaz nierzadko posiłkuje się partiami chóralnymi, co świetnie wyeksponowane zostało w końcówce filmu.

Nie sposób nie docenić roli wokaliz w partyturze do Samotnego wilka. Z jednej strony dodają one większej dramaturgii mocniejszym scenom akcji, z drugiej natomiast roztaczają nad kompozycją bardzo romantyczną, idylliczną wręcz atmosferę. Rzewny sopran „przyklejony” do pięknej Loli (Lola And McQuade) może nie wspina się na wyżyny ilustracyjnego geniuszu, ale walorów estetycznych jako indywidualnego słuchowiska nie mogę mu odmówić. To samo tyczy się całej liryki operującej na prostych, gitarowo-smyczkowych formach muzycznego wyrazu (Lola’s Theme).

Fakt, można w tym miejscu tupnąć nóżką i stwierdzić, że przecież wszystko to już było. No nie da się ukryć, ale myślę, że działa tu casus prac samego maestro Morricone – niby ciągle to samo, ale słucha się z wypiekami na twarzy. De Masi posiada niesamowitą umiejętność prowadzenia muzycznej narracji, która dzieli przestrzeń pomiędzy poszczególne tematy, eliminując tym samym niepotrzebne, ilustracyjne „granie na czekanie”. Czasami jest w tym bardzo dosłowny, czego przykładem jest motyw głównego bandziora. Toporna elektronika zawstydzająca nawet drugą część Rambo jest bardzo aktywnym i mocno wyeksponowanym elementem ścieżki dźwiękowej. Począwszy od Cuban Connetion przygrywa nam niemalże zawsze, kiedy na ekranie pojawia się Rawley Wilkes. Oczywiście najciekawiej prezentuje się w zestawieniu z motywem McQuade’a i to na płaszczyźnie muzycznej akcji. Finalna potyczka (The Big Conflict oraz The Final Conflict), to swoistego rodzaju wisienka na torcie tej ścieżki dźwiękowej. I nawet nie oglądając filmu, a przysłuchując się tylko materii muzycznej nie trudno wywnioskować która postać w jakim momencie walki dominuje.



Oj bardzo emocjonalny był to wywód, ale chyba nie ma się czemu dziwić. Francesco De Masi popełnił kawał dobrej muzyki, która pomimo wątpliwej jakości filmowego punktu odniesienia, jest po prostu świetnym słuchowiskiem. Bardzo sentymentalnie spoglądającym na bagatela dwie dekady świetności włoskiego westernu. A przy tym nie zatracającej kontaktu z rzeczywistością. Uciekam więc, by z półobrotu zaaplikować płytkę do mojego odtwarzacza, pogwizdując radośnie wraz z Alessando Alessandronim ten chwytliwy temat. Macie ochotę dołączyć?

Najnowsze recenzje

Komentarze