Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Mark Mothersbaugh

Lego Movie 2, the (Lego przygoda 2)

(2019)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 10-02-2019 r.

Życie jest czadowe… kiedy tworzysz eksperymentalny film, który okazuje się gigantycznym sukcesem kasowym. Miliony płyną na twoje konto, a ty już snujesz plany odnośnie kontynuacji. Pełen czad! Decydenci studia Warner Bros. oraz twórcy Lego przygody (The Lego Movie), Phil Lord i Chris Miller, musieli pękać z dumy, kiedy ich specyficzna animacja podbijała światowe kina. Zwariowane przygody klockowych ludzików, biorąca w obroty kultowe marki i bohaterów z filmów Warnera, rozbudziły apetyt na więcej. I tak oto w bardzo krótkim czasie na ekranach zagościł solowy film o Batmanie, a kilka miesięcy później swoją premierę miał obraz traktujący o jednej z popularniejszych linii kloców – Lego Ninjago. Marketingowa bomba, która wybuchła dosyć niespodziewanie, równie szybko straciła swoją siłę rażenia. Każdy kolejny film spotykał się bowiem z coraz mniejszą popularnością i wprost proporcjonalnie – z większą krytyką. I kiedy wszystko wskazywało na to, że formuła powoli się wyczerpuje, wtedy na horyzoncie zagościł długo oczekiwany sequel pierwszego filmu. Czy Lego przygoda 2 jest równie czadowy, co „jedynka”?

Pod wieloma względami na pewno tak. Oto bowiem wracamy do znanego nam świata i nietuzinkowych bohaterów z Emmetem na czele. Mimo pięcioletniej wyniszczającej wojny z klockami Duplo, Emmet nie traci optymizmu. Jak zwykle dzień rozpoczyna od nucenia swojej ulubionej piosenki, uznając wszystko za czadowe i obdarowując wszystkich mieszkańców Klocburga swoim serdecznym uśmiechem. Pewnego dnia jego przyjaciele zostają porwani. Wyrusza więc na pełną niebezpieczeństw podróż do układu Sistar. Ale by stanąć do walki z groźnym przeciwnikiem, będzie musiał przejść trudną metamorfozę. Brzmi znajomo? Kiedy zmienimy okoliczności i antagonistę, szybko przypomni nam się formuła na której oparto sukces poprzedniego filmu. I z takim taż poczuciem dobrego (ale tylko) sequela podziwiamy przygody plastikowych ludzików. Wszystko wydaje się tutaj odmierzone od linijki – nawet gagi i twisty fabularne. Ot porządnie zrealizowana rozrywka, która w ostatecznym rozrachunku chowa się w cieniu oryginału.

Powrót do franczyzy zaliczył również kompozytor, Mark Mothersbaugh. Po wybuchowej mieszance elektroniczno-symfonicznego grania, jakim zilustrował pierwszą Lego przygodę, musiał udać się na przymusowy odpoczynek od plastikowych ludzików. Jego miejsce zastąpił chwilowo Lorne Balfe, który umuzycznił solowe występy Batmana. Mothersbaugh powrócił jednak do filmu o Ninjago i tym sposobem umocnił swoją pozycję jako muzycznego hegemona w animacjach poświęconych klockom Lego. Przystępując do pracy nad sequelem nie musiał głowić się nad stworzeniem optymalnej formuły, gdyż takową znalazł już kilka lat temu. Połączenie siermiężnej, oldschoolowej elektroniki z patetyczną, mickey-mousingową symfoniką, było dokładnie tym, czego film Lorda i Millera potrzebował. Niestety finalny efekt rozbił się o krzywdzący dla ścieżki, dźwiękowy miks. Ostatecznie główna uwaga odbiorcy koncertowała się wokół kilku piosenek stworzonych specjalnie na potrzeby tej produkcji ,a które to niejako były zespolone ze światem przedstawionym. W Lego przygodzie 2 postanowiono pójść w podobnym kierunku. Z jakim skutkiem?

Skłamałbym pisząc, że oglądając Lego przygodę 2, to właśnie muzyka Mothersbaugh przykuwa najwięcej uwagi. Jak zwykle na pierwszy plan wysuwają się piosenki wkładane w usta głównych bohaterów z kultowym już Everything is Awesome na czele. Odmieniana przez wiele różnych stylistycznych przypadków, w najnowszym filmie zalicza również swoją… depresyjną odsłonę. Największa uwaga koncentruje się jednak na nowym utworze zatytułowanym podstępnie Catchy Song. Na pierwszy rzut ucha nie jest wcale tak chwytliwy, ale powtarzany wielokrotnie ostatecznie utrwala się w pamięci. Zupełnie zresztą jak piosenka z napisów końcowych o… napisach końcowych. Pomysłowość twórców jest w tej materii naprawdę zaskakująca, czego nie możemy powiedzieć o oryginalnej ilustracji tworzonej przez Mothersbaugh. Oryginalna ścieżka dźwiękowa, mimo swojego rozmachu i stylistycznego rozwarstwienia, nie ma wiele nowego do zaoferowania, czego nie mogliśmy uświadczyć w poprzedniej części. Miejscami można odnieść wrażenie, że kompozytor bierze wszystko to, co przyczyniło się do sukcesu Lego przygody, intensyfikując serwowane nam doznania. Szkoda tylko, że w hierarchii dźwiękowej wartości znajduje się gdzieś na szarym końcu. Fakt, kilka fraz o patetycznym wydźwięku lub będących nośnikiem grozy świetnie radzi sobie z opisywaniem filmowej rzeczywistości, ale reszta potraktowana została jako ilustracyjną zapchajdziurę – polichromatyczną, równie przerysowaną i pastelową, co opisywany przezeń film. Nie dziwne, że opuszczając salę kinową w naszej głowie pozostaną tylko wspomniane wcześniej piosenki.



I z takim też przeświadczeniem większość odbiorców sięgnie w pierwszej kolejności po album soundtrackowy, na którym zgromadzono wszystkie wybrzmiewające w filmie piosenki. Dosyć krótki album, bo niespełna półgodzinny. Aby „zasmakować” oryginalnej ilustracji trzeba będzie zwrócić się ku innej publikacji. I tu pojawia się największy „wtf” całej tej wydawniczej hucpy. Sumując materiał zgromadzony na obu cyfrowych albumach można zadać sobie pytanie, czemu WaterTower nie zdecydował się skompletowanie jednego krążka? Pomijając fakt, że całość spokojnie zmieściłaby się na standardowej płycie CD, to nawet pozostając w obrębie cyfrowej dystrybucji, nie widzę przeszkód by połączyć te dwa muzyczne światy. Chyba że takową była chęć dodatkowego zysku. I w ten oto sposób muzyka Marka Mothersbaugh zepchnięta została na margines. Może to i słusznie…



Nie będę ubolewał nad tym, jak bardzo szkoda, że original score nie został finalnie wydany w formie tłoczonego kompaktu. Przeprawa przez wirtualny krążek do najbardziej bezproblemowych nie należała. Nieustannie bombardujący odbiorcę, orkiestrowo-chóralny patos, rozdmuchana dramaturgia i dynamiczna żonglerka nastrojami… A wszystko to okraszone solidną porcją oldschoolowego, elektronicznego brzmienia, bez scalającej ten dźwiękowy miszmasz, myśli narratywnej. Muzyka jest ściśle związana z rzeczywistością filmową, zatem wertowanie tego 50-minutowego słuchowiska przypomina zmagania Dawida z Goliatem. Pierwsze minuty czarują różnorodnością stylistyczno-brzmieniową, ale im dalej zagłębiamy się w treść, tym bardziej czujemy się przytłoczeni mnogością doznań. Finalnie kończymy to słuchowisko z poczuciem przesytu i przeświadczeniem, że jednak oprawa muzyczna do „jedynki” dawała więcej satysfakcji.



Cóż, partytura Mothersbaugh cierpi na syndrom klasycznego sequela. Zabrakło pomysłu na rozwinięcie muzycznego świata – trzeba więc było pójść w intensyfikację doznań. I o ile w warunkach filmowych sprawdza się to całkiem rzetelnie, choć bez cisnącego się na usta „wow”, to już oderwane od swojego filmowego jestestwa nie czaruje w większym stopniu. Nie wiem czy nie było by lepiej, gdyby kosztem ilości, wydawcy postawili na jakość, serwując optymalnie skrojony zestaw piosenek przemieszanych fragmentami original score – ot jak w przypadku pierwszej odsłony serii. Ostatecznie na nasze ręce trafił więc produkt, który ni grzeje, ni ziębi. Zzupełnie jak filmowy sequel przygód ludzików Lego.

Inne recenzje z serii:

  • The Lego Movie
  • Lego Batman: The Movie
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze