Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
John Murphy

Last House on the Left, The (Ostatni dom po lewej)

(2009)
5,0
Oceń tytuł:
Marek Łach | 27-12-2009 r.

Horror/thriller to gatunek, który zawsze stawiał duże wyzwania kompozytorom. Od zawsze też ścieżki dźwiękowe pisane na jego potrzeby charakteryzowała bardzo różnorodna jakość, od wybitności po kompletne fiaska. Faktem jednak jest, iż gatunek ten dawał spore pole do popisu muzycznym eksperymentatorom, którzy buntowali się przeciwko przyjemnym dla ucha, estetycznie grzecznym, tonalnym kompozycjom, tworzonym na potrzeby filmów kierowanych do masowego odbiorcy. Horrory czy to niskobudżetowe, czy te sygnowane przez logo wielkich wytwórni, adresowane były zawsze do konkretnego widza i z powodu swej funkcji – wywoływania strachu i niepokoju – naturalnie niejako sugerowały zastosowanie awangardowych technik w materii ilustracji muzycznej. Kino grozy ma więc dla rozwoju całego gatunku spore zasługi, tym bardziej że swoją cegiełkę dołożyły tu takie znakomitości jak Goldsmith, Williams i Morricone, oraz twórcy eksperymentujący z rozwijającą się dynamicznie w swoim czasie sceną elektroniczną.


Niestety, XXI wiek to stopniowa degrengolada muzyki pisanej na potrzeby horrorów i thrillerów, kino grozy bowiem stało się trampoliną do kariery dla kompozytorów drugiej kategorii, zalewających gatunek rzemieślniczą bylejakością. Efekty były częstokroć tragiczne, wypromowały jednak, czy też przyczyniły się do promocji, twórców pokroju Steve’a Jablonsky’ego czy Tylera Batesa, kaleczących muzykę filmową projektami o większym już zasięgu i znaczeniu dla kinowego światka. Rozrzut między prymitywizmem ścieżek pokroju tegorocznego Halloween II (które stanowi w istocie próbkę żenującego sound design), a profesjonalnymi – nawet jeśli produkowanymi niejako mechanicznie – pracami enfant terrible gatunku, czyli Christophera Younga, jest wręcz zatrważający. Tym rzadsze w zalewie tandety są wartościowe ilustracje, jak choćby zeszłoroczne Mirrors Javiera Navarrete, czy El Orfanato Fernando Velazqueza.


Ten przydługi wstęp pojawił się nie bez przyczyny – ścieżkę Johna Murphy’ego do remaku Ostatniego domu po lewej stawiam bowiem gdzieś pomiędzy tymi dwiema tendencjami we współczesnym kinie grozy. Jest to praca tylko i aż funkcjonalna, co automatycznie implikuje pewne wady z perspektywy odbiorcy – ilustracja spełnia swoje zadania w filmie, nie jest przy tym prostacka, ale sens jej autonomicznej prezentacji pozostaje dla mnie wątpliwy. Murphy bowiem, choć jest kompozytorem, który wykształcił swój indywidualny styl i miał okazję skorzystać z niego na potrzeby kina grozy (28 dni później wraz z sequelem), kwestie suspensu i muzycznego niepokoju w The Last House on the Left traktuje bardzo sztampowo. Owszem, gdzieniegdzie próbuje zaadaptować lubiane przez siebie brzmienia ambientowo-elektroniczne, ale w gruncie rzeczy nie wychodzi poza wygodne dla ilustratora thrillerów operowanie dysonującą sekcją smyczkową czy płaskie i nudnawe „malowanie” dźwiękiem. Część albumu odpowiadająca za elementy grozy jest przez to bardzo nierówna – zdarzają się tu utwory przewidywalne acz efektowne (Going to the Guest House), zdarzają się też jednak typowe dla horroru, trywialne zapychacze (Killing Paige). Prawidłowość ta występuje też w obrębie pojedynczych utworów, tak iż zainteresować słuchacza mogą prędzej poszczególne wybory aranżacyjne, aniżeli większe segmenty, stanowiące w zamierzeniu autora zamkniętą całość.


Z drugiej strony, album zawiera kilkanaście minut muzyki o charakterze silniej melodycznym, bogatszej brzmieniowo, i równoważącej męczący w oderwaniu od filmu suspensowy underscore. Pierwsze 10 minut płyty stanowi udane, kojące ale jednocześnie zasiewające lekki niepokój wprowadzenie do opowieści. Jest tu julyanowskie nieco The Pool, lekko elfmanowskie The House, czy wreszcie typowe dla Murhpy’ego (a w zasadzie kopiujące wiernie konstrukcję i brzmienie wcześniejszych jego prac – Sunshine i Miami Vice) The Boathouse. Ostatni z wymienionych utworów trochę gryzie się swoim odważnym, elektronicznym charakterem z resztą płyty – tak jakby Murphy zatrudniony został, żeby tę właśnie oryginalną stylistykę zaadaptować do obrazu Iliadisa, ale na koniec okazało się, że nie zda ona rezultatu i trochę na pocieszenie narzucił ją tej tylko konkretnej scence. Na późniejszym etapie albumu kompozytor próbuje jeszcze urozmaicać złowieszczą ścianę dźwięku (eteryczne brzmienia Dead in the Water, czy niepokojące acz urokliwe Candles), ale kontrapunkt ten na albumie nie ma jednak wystarczającej siły przebicia i zlewa się z resztą materiału.

W filmie natomiast ilustracja radzi sobie bardzo poprawnie, elegancko wtapia się w tło, nie narzuca się, lecz mimo to widz pozostaje świadom jej istnienia i funkcji. Szkoda trochę, że Murphy nie zdecydował się poeksperymentować choćby w niewielkim stopniu z materią dźwiękową, jego wybory stylistyczne są bowiem bardzo oczywiste, sama kompozycja zaś nie cechuje się szczególnym stopniem skomplikowania – po bliższym jej przyjrzeniu się wychodzą na jaw wszystkie oczywistości. Z tego też względu wydanie płytowe w moim przekonaniu mija się z celem; funkcjonalność ilustracji do filmu grozy nie jest synonimem jej atrakcyjności w odbiorze, przynajmniej jeśli pod pracą tą nie widnieje podpis Christophera Younga czy Jerry’ego Goldsmitha. Ścieżka Murphy’ego swoje zadania jednakowoż spełnia, co przy końcowej ocenie należy po prostu uszanować. Tylko dla najzagorzalszych fanów.

Najnowsze recenzje

Komentarze