Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Jerry Goldsmith

King Solomon’s Mines (Kopalnie króla Salomona)

(1985/2014)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 28-08-2016 r.

Gdyby nie literacka twórczość Henry’ego Ridera Haggarda, prawdopodobnie nigdy nie narodziłby się w kinie słynny archeolog, Indiana Jones. Z kolei, gdyby nie Indiana Jones, zapewne świat zapomniałby o słynnej niegdyś powieści brytyjskiego pisarza – Kopalnie króla Salomona (King Solomon’s Mines). Był jednak czas, kiedy z bardzo dużym namaszczeniem podchodzono do tej historii, czego dowodem były liczne ekranizacje podejmowane jeszcze za czasów kina niemego i zaraz po rewolucji dźwiękowej. Niemiej jednak z każdą kolejną produkcją zainteresowanie słabło. I dopiero gigantyczny sukces Poszukiwaczy zaginionej arki skłonił filmowców do ponownego zrewidowania tej historii. Doskonałą okazję stwarzała również zbliżająca się setna rocznica premiery książki. I właśnie tego obarczonego sentymentem zadania pojął się J Lee Thompson znany na całym świecie dzięki obsypanymi nagrodami filmowi Działa Navarony. Niestety lata artystycznej świetności reżyser ten miał już za sobą, coraz częściej imając się podrzędnych filmów akcji. A to, co zaprezentował w najnowszej adaptacji dzieła Haggarda zainicjowało początek końca jego kariery. Faktem jest, że kręcone w Zimbabwe zdjęcia wydłużały się w nieskończoność, a prześladujący ekipę pech stworzył nawet legendę o rzekomej klątwie ciążącej na tej produkcji. Ostatecznie jednak pod koniec lata 1985 roku udało się sfinalizować postprodukcję, a gotowy już film trafił na ekrany w listopadzie. Jak można było się spodziewać, Kopalnie króla Salomona cieszyły się jako takim zainteresowaniem widzów przynosząc studiu umiarkowane zyski. Niestety wśród zawodowych krytyków film Thompsona miał używane. Punktowano litanię błędów, klisz i głupot wylewających się z kadrów tego widowiska. Najbardziej krytykowani byli rzecz jasna aktorzy z Chamberlainem i Stone na czele, choć sporo uwagi poświęcano również czerstwym dialogom, humorystycznym wstawkom i ogólnemu kierunkowi w jakim popchnięto ten projekt. Nikt nie miał bowiem wątpliwości, że przygody Allana Quatermaina i Jesse Huston ordynarnie parodiują wyczyny Indiany Jonesa. W tym średnio pasjonującym pastiszu funkcjonował jednak pewien element, który w żaden sposób nie prześmiewał ani literackiej treści, ani też kultowego dzieła Spielberga. Tym elementem była ścieżka dźwiękowa.



Do stworzenia ilustracji Lee Thompson zatrudnił Jerry’ego Goldsmitha. Był to czwarty i jak się później okazało, ostatni wspólny projekt tych dwóch panów. Połowa lat 80. stanowiła dla amerykańskiego kompozytora okres artystycznej prosperity. Obok bowiem mocarnej oprawy do Rambo 2 i przebogatej tematycznie Legendy, panoramę sukcesu wypełniała również ciekawa ilustracja muzyczna do Badaczy kosmosu oraz zakorzenione w klasyce gatunku, Kopalnie króla Salomona. Właśnie ów niespodziewany zwrot w kierunku orkiestrowych form wyrazu, poczyniony w momencie, kiedy Goldsmith zafascynowany był elektroniką, stanowił największe zaskoczenie i przyjemną odmianę na horyzoncie twórczym Amerykanina. Nie było to bynajmniej podyktowane chwilową fanaberią autora ścieżki dźwiękowej. W momencie, kiedy przystępował on do pracy musiał się zmierzyć z temp trackiem eksplorującym słynne, przygodowe partytury Williamsa (między innymi do Poszukiwaczy zaginionej arki). Jak sam kompozytor przyznał, tworzenie w kontekście z góry określonych nastrojów dyktowanych przez muzykę tymczasową nigdy nie wpływało destrukcyjnie na jego kreatywność. I coś chyba jest w tych słowach. Gdy przysłuchamy się palecie tematycznej Salomona, to nie sposób nie odnieść wrażenia, że za fasadą inspiracji heroicznymi fanfarami Williamsa wznosi się monumentalna konstrukcja jednej z najbardziej intrygujących kompozycji w dorobku Goldsmitha. Zadziwiające, że potencjału tej partytury nie dostrzegano w momencie premiery filmu. Wskazywano ją nawet jako jedno z najsłabszych ogniw widowiska Thompsona A przecież niewiele ponad 70-minutowa partytura świetnie oddaje przygodowego ducha Kopalni króla Salomona. W kompozycji aż kipi od łatwo wpadającej w ucho tematyki, co skutecznie uwypukla dźwiękowy miks stawiający partyturę Goldsmitha w pierwszym szeregu doświadczenia audytywnego. Obok tego rozbudowanego zaplecza tematycznego wspartego barwną symfoniką po prostu nie sposób przejść obojętnie. Beznamiętne nie jest również nagranie wykonane w MAFILM Studios przy udziale The Hungarian State Opera Orchestra. Kompozytor zakochał się nie tylko w akustyce studia, ale i w profesjonalizmie oraz entuzjazmie węgierskich symfoników. Przełoży się to w późniejszym czasie na przenoszenie sesji właśnie do tego miejsca.

Jak wiele ówczesnych prac Goldsmitha, tak i Kopalnie króla Salomona zaraz po premierze filmu wydano w formie soundtracku. Pierwotnie nakładem Restless Records ukazał się w USA 35-minutowy winyl, który wkrótce transferowano do formatu CD. Pierwszej rewizji tegoż słuchowiska dokonano już w 1991 roku, kiedy to dzięki staraniom Intrada Records opublikowano rozszerzony, godzinny soundtrack. To on przez ponad dekadę był podstawą kolekcji dla miłośników muzyki filmowej. Kiedy nakład się wyczerpał, a na rynku powstała swoistego rodzaju próżnia, do walki o klienta przystąpiła coraz prężniej rozwijająca się wytwórnia Prometheus, dzięki której w 2006 roku światło dzienne ujrzała kompletna ścieżka dźwiękowa do Kopalni. Zremasterowany, uporządkowany w filmowej chronologii album również dosyć szybko zniknął w półek magazynów. Sytuację wykorzystało Quartet Records publikując w 2014 roku dwupłytowy, limitowany do zaledwie tysiąca egzemplarzy „complete score”. Czym różniło się to wydawnictwo od poprzedniego? Właściwie niczym jeżeli pod uwagę weźmiemy samą kwestię merytoryczną. Na warsztat wzięto te same taśmy, które po odświeżeniu nie odbiegały jakościowo aż tak daleko od soundtracku Prometheusa. Zasadniczą różnicą była ingerencja w strukturę utworów oraz ciekawsza otoczka graficzna wraz ze szczegółowymi opisami w dołączonej do krążków książeczce. Czysto marketingowym zabiegiem było natomiast załączenie płyty z transferem oryginalnego albumu z 1985 roku. Ot skuteczny sposób by zawyżyć cenę produktu i wzbudzić większe zainteresowanie. A na brak takowego delikates od Quarter Records nie mógł narzekać. Nakład wysprzedał się bowiem w błyskawicznym tempie, tworząc kolejną lukę do wypełnienia dla podmiotów wydawniczych. Okres oczekiwań niech umili zatem wertowanie właśnie tego, moim zdaniem najciekawiej prezentującego się soundtracku.



Kopalnie króla Salomona to jedna z tych kompozycji po wysłuchaniu których nie sposób się opędzić od intonowanej w głowie tematyki. W kategorii heroicznych fanfar Goldsmith popełnił tu swoją życiówkę i możemy się o tym przekonać już na wstępie naszej przygody z albumem od Quartet Records. Nie od razu odkrywane są wszystkie karty. Minorowy, owiany mistyką początek Main Title prowadzi nas do przepełnionych grozą dysonansów, które momentalnie ustępują miejsca patetycznemu tematowi przewodniemu. Klasycznie skonstruowany, tudzież na wyraźnie wyeksponowane dęciaki i perkusjonalia, bardziej przypominać może lejtmotyw Supermana aniżeli inspirowany przygodami Indy’ego Jonesa. Utwór prowadzający zdradza nam jeszcze jeden melodyjny smaczek w postaci tematu podróży/przygody. Pod względem konstrukcji i wymowy blisko mu do analogicznych, podtrzymujących napięcie fragmentów z popełnionych kilka miesięcy wcześniej opraw do Rambo 2 oraz Explorers. Wszystkie te elementy stworzą w dalszej części partytury zgrany duet wzajemnie uzupełniających się idiomów.



Najlepiej przyjdzie nam to docenić w muzycznej akcji, której w Kopalniach króla Salomona nie brakuje. Próżno tu doszukiwać się jakiejkolwiek subtelności, budowania narracji, by po dłuższej chwili narastania napięcia doczekać się bombastycznej symfoniki. Utworem No sale momentalnie wchodzimy w porywający, rytmiczny action score opisujący scenę ucieczki przed zbirami Dogatiego. Formuła na tego typu ilustracje jest praktycznie niezmienna na całej połaci scen o charakterze batalistyczno-przygodowym. Na podtrzymujące tempo perkusjonalia nawarstwiane są poszczególne elementy orkiestry, wśród których rzecz jasna królują dęciaki. Podtrzymywanie napięcia powierzane jest smyczkom, które dynamicznymi ruchami prześlizgują się pomiędzy kolejnymi uderzeniami w kotły i tamburyna. Naturalnym zwieńczeniem tych piętrzących się emocji jest patetyczne crescendo w postaci heroicznej fanfary z tematu przewodniego. Pojawia się ona w finalnych aktach scen akcji, ale i podczas triumfalnych zrywów. Ciekawostką tyczącą się nie tylko fragmentów o zwiększonej dynamice, ale całej kompozycji jest fakt, że nagrań dokonywano bez wykorzystania systemu click-track pozwalającego dopasować tempo wykonania do sceny. Takowe regulowano bezpośrednio podczas grania „pod obraz”. Mimo tego nie sposób nie docenić walorów motorycznych ścieżki dźwiękowej – tak ważnych chociażby w kontekście batalii rozgrywającej się w pędzącym pociągu (Under The Train, Dancing Shots) czy też powietrznej walki (Forced Flight). Wertując dokładniej przytoczone wyżej utwory z łatwością można wychwycić czające się w aranżach smaczki, ot chociażby slapstickowe marsze puszczające oczko w kierunku ścieżki dźwiękowej do Gremlinów. Najbardziej sugestywne pastisze dokonywane są natomiast w skojarzeniu z filmowym złoczyńcami, a takowym obok Dogatiego jest również (a może przede wszystkim) niemiecki oficer, pułkownik Bockner. To właśnie jego fanatyczne podejście do geniuszu Wagnera rozgrzesza Goldsmitha w dowolnym gospodarowaniu słuchanymi przez żołnierza utworami. Efektem tego jest zaskakujący pomysł oparcia tematu złoczyńców na kultowej melodii Cwału Walkirii. Z jednej strony można to traktować jako pójście na łatwiznę, bo jakaż inna propozycja tematyczna wpompowała w trzewia partytury tak dosadny, pełen grozy i charyzmy argument muzyczny? Goldsmith daleki jest od bezmyślnego szastania dziełem Wagnera o czym świadczą spływające po plecach ciarki, kiedy decyduje się na wyprowadzenie tego motywu. Idealnym przykładem jest moim zdaniem Forced Flight, gdzie w sposób szczególny daje się odczuć iście sceniczny sposób interpretowania filmowej rzeczywistości. Owej charyzmy nie wytraca bynajmniej cała sekwencja finalnej konfrontacji, gdzie bardziej aniżeli w poprzednich utworach dopieszczana jest sfera dramaturgiczna. Przekonamy się o tym słuchając końcowych fragmentów The Ritual, Halling Rocks a nade wszystko w Final Confrontation.


Mimo że Kopalnie króla Salomona stoją pod znakiem przygody i akcji, to nie mogło tu zabraknąć przestrzeni na interpretację rodzącego się miedzy Allanem a Jesse uczucia. Dosyć trywialnego jeżeli weźmiemy pod uwagę sam filmowy kontekst, ale pod względem muzycznym zaskakująco wiarygodnego. Czasami można odnieść wrażenie, że wyprowadzany przez Goldsmitha temat miłosny trochę zakrzywia prezentowaną przez Thompsona rzeczywistość, wspinając się na nieosiągalne dla aktorów pokłady emocji. Nie zanurzamy się w nich od razu – dopiero mniej więcej w połowie filmu, kiedy wybrzmiewają pierwsze frazy Good Morning. W miarę pogłębiania się tego uczucia, transformacji ulega również rzeczony motyw. Nie do końca rozumiem tylko filozofii rozciągania tego idiomu na relacje Jesse z jej ojcem (Pain). Abstrahując od tego lekkiego zgrzytu, najbardziej okazale motyw ten wybrzmi rzecz jasna w happy-endowym epilogu z No Diamonds, aczkolwiek nie bez znaczenia pozostaje również ciekawy crossover z liryczną wizytówką „pływających” między drzewami tubylców. Upside Down People można określić mianem kompromisu między magią bijącą z kart partytury do Legendy, a delikatnością tematu Ilii ze Star Treka. Jest to zupełnie oderwany od heroicznej wymowy soundtracku, kapitalny fragment, wpisujący się w wąskie grono highlihtów ścieżki dźwiękowej.



Etnicznym zagadnieniom należy się tu osobny kącik. Warto zwrócić uwagę na dosyć ciekawy aspekt płynący w głównej mierze z konwencji filmu. Kopalnie jako swoistego rodzaju parodia Poszukiwaczy zaginionej arki musiała uwzględnić jakiś wątek religijny, co w filmie Thompsona z powodzeniem zastępuje paleta tubylczych rytuałów. Bohaterowie dosłownie miotani są między plemionami – raz to chcącymi urządzić sobie z nich pyszny obiad, innym razem pragnącymi złożyć ich w ofierze wydumanym bogom. Wszystkie te sceny grupuje ilustracja bazująca na mocno wyeksponowanych perkusjonaliach. Znajdziemy je między innymi w drapieżnym The Crocodiles i obu częściach The Ritual. Cóż, nie ma w tym wszystkim większej fantazji w epatowaniu egzotyką. Lokalna etnika zdaje się nie zaprzątać głowy kompozytora, który w kilku rytmicznych frazach widzi idealną formułę na element kulturowy. I w zasadzie to wystarcza, by jako tako oddzielić heroiczny wydźwięk tematu przewodniego od stricte funkcjonalnej ilustracji przylepionej do miejsca toczącej się akcji. A że przy okazji świetnie komponuje się to z wagnerowską Walkirią, to należy się tylko cieszyć.

Poczucie satysfakcji i muzycznego spełnienia towarzyszyć powinno całemu doświadczeniu soundtrackowemu. Troszkę długiemu, bo absorbującemu naszą uwagę na 72 minuty, ale to przecież „complete score”! Z tego rachunku należałoby odjąć dwa bonusy w postaci suity tematycznej i wycinka z sesji nagraniowej – oba utwory traktować należy tylko i wyłącznie w kategoriach ciekawostki. Ot zupełnie zresztą jak drugi dysk dedykowany pedantom doszukiwania się różnic między oryginalnym, a rozszerzonym soundtrackiem. Osobiście prawie w ogóle nie zaglądam na zawartość tego krążka, bo materiał filmowy w zupełności mi wystarcza. Co więcej, na półce z kolekcją prac Goldsmitha spoczywa od wielu lat wydanie Prometheusa, które w zupełności wystarcza mi przy okazjonalnych romansach z tą partyturą. Czy posiadając takową edycję jest jakikolwiek sens, by stawać na głowie w celu pozyskania niedostępnego w tradycyjnym obiegu dwupłytowego delikatesu od QR? Moim zdaniem to wyrzucanie pieniędzy w błoto, choć zapewne wielu estetów oburzy się na te słowa, dając za przykład nowy układ utworów i piękny design grafiki. Cóż, każdy w tej kwestii będzie miał inne zdanie. Jedno natomiast nie powinno podlegać jakimkolwiek dywagacjom. Kopalnie króla Salomona to kawał solidnej rozrywki i kolejna mocna pozycja w karierze Goldsmitha. Na tyle mocna, by każdy szanujący się miłośnik gatunku przygody i akcji choć raz zmierzył się z tym dziełem.

Najnowsze recenzje

Komentarze