Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Robbie Robertson

Killers of the Flower Moon (Czas krwawego księżyca)

(2023)
4,2
Oceń tytuł:
Maciej Wawrzyniec Olech | 14-11-2023 r.

Debiut Robbiego Robertsona w roli kompozytora muzyki filmowej jest dość specyficzny pod wieloma względami. Nie tylko daleko jego pracy do klasycznych filmowych ilustracji, ale też pozostanie ona jedyną jego ścieżką dźwiękową w karierze.

Najnowszy film Martina Scorsese Killers of the Flower Moon (polskie tłumaczenie Czas krwawego księżyca) opowiada ciągle małą znaną historię mordów na Indianach z plemienia Osagów w Oklahomie na początku XX. wieku. Kiedy na zamieszkiwanych przez nich terenach odkryta zostaje ropa naftowa, stają się oni bardzo zamożni. Wtedy też właśnie zaczynają się zabójstwa i knowania białych osadników, jak przejąć ich bogactwo. W tym prawie trzyipółgodzinnym obrazie słynny amerykański reżyser łączy typowe dla niego elementy kina gangsterskiego, historii Ameryki oraz dramatu miłosnego. Dochodzi do tego doborowa obsada z dwójką ulubionych aktorów Scorsese (Leonardo Di Caprio i Robert De Niro), jego profesjonalna reżyseria, dobre odwzorowanie epoki, ładne zdjęcia i dość nietypowa muzyka filmowa.

Można powiedzieć, że Martin Scorsese ma dość specyficzne podejście do muzyki w jego ruchomych obrazach. Z jednej strony współpracował on z takimi kompozytorami jak Bernard Herrmann, Elmer Bernstein, Philip Glass, Howard Shore, którzy w mniej lub bardziej tradycyjny sposób zilustrowali jego filmy, jak Taxi Driver (Taksówkarz), Age of Innocent (Wiek niewinności), Cape Fear (Przylądek strachu), Kundun, The Aviator, czy Hugo (Hugo i jego wynalazek). Z drugiej strony często w jego filmach nie ma w ogóle oryginalnego score’u, a za oprawę dźwiękową robią odpowiednio dobrane piosenki jak w przypadku Raging Bull (Wściekły byk), Goodfellas (Chłopcy z ferajny), Casino (Kasyno), czy Wolf of Wall Street (Wilk z Wolf Street). Jest jeszcze i trzecia strona, jak chociażby Silence (Milczenie), gdzie mamy bardzo eksperymentalny score. Zaś czwartą stroną byłby soundtrack/album Petera Gaberiela do The Last Temptation of Christ, który podchodzi pod gatunki New Age i World Music („muzyka świata”). To tylko dobitniej pokazuje jakże wszechstronnym filmowcem jest Martin Scorsese, także jeżeli chodzi o dobór muzyki do jego produkcji. Pozostańmy jednak przy tych wypełnionych piosenkami. Często przy nich sięgał on po pomoc Robbiego Robertsona, który je produkował i dbał o odpowiedni dobór piosenek. Czasami też komponował pojedyncze instrumentalne kawałki, jak w przypadku The King of Comedy (Król komedii), The Color of Money (Kolor pieniędzy), czy The Irishman (Irlandczyk), w którym do tej pory mogliśmy usłyszeć najwięcej jego muzyki. Chociaż dalej daleko jej do bycia tradycyjną muzyką ilustracyjną.

Sam Robbie Robertson był jednym z ważniejszych muzyków rockowych. Pisał on piosenki i grał na przykład w zespole The Band, który występował na legendarnym koncercie Woodstock w 1969 roku. W 1978 roku ukazał się film dokumentalny Martina Scorsese The Last Waltz (Ostatni walc) relacjonujący ostatni koncert The Band. Podczas jego produkcji reżyser poznał Robbiego Robertsona i tak zaczęła się ich prawie 40-letnia współpraca i przyjaźń. Przy czym dopiero w przypadku Killers of the Flower Moon poprosił on go o skomponowanie „pełnoprawnej” ścieżki dźwiękowej. Jest to jego pierwszy, ale i niestety, ostatni score  w karierze. W kwietniu 2023 roku Robbie Roberstona zmarł po walce z rakiem, zaledwie dwa miesiące przed premierą filmu.

 To, że Killers of the Flower Moon nie jest wypełnione wyłącznie piosenkami i posiada oryginalną muzykę instrumentalną, nie oznacza, że mamy do czynienia z tradycyjną ścieżką dźwiękową. Robbie Robertson pozostaje wierny swojemu stylowi tworząc score łączący elementy rocka, bluesa, country, amerykańskiego folku i muzyki rdzennych Amerykanów. Na pierwszy rzut ucha, brzmi to jak dość nietypowa, wybuchowa, czy wręcz eklektyczna kompilacja gatunków. I oczywiście można się zastanawiać, jak tego typu muzyka pasuje do Ameryki z początku XX wieku? Zapewne eksperci od muzyki zakorzenionej w tych regionach stwierdzą, że w Oklahomie w okolicach 1920 roku mieszkańcy, a już w szczególności Indianie nie posiadali i nie grali na gitarach elektrycznych, czy basowych. Co jednak nie znaczy, że ta muzyka nie pasuje do obrazu. Wręcz przeciwnie te połączone elementy folk-rocka z kulturą i muzyką rdzennych Amerykanów zaowocowało niepowtarzalnym klimatem, który dobrze oddaje miejsce akcji filmu, jak i jego historię. Stany Zjednoczone, a już w szczególności Dziki Zachód, w formie muzycznej, często opisywane są przy pomocy dźwięku gitary, czy to tej klasycznej, czy też elektrycznej. Połączenie jej z instrumentami Pierwszych Amerykanów, jak bębny, czy etniczne flety, tworzy specyficzne brzmienie. Ten mariaż muzycznych kultur pasuje dobrze do opisywanej w filmie sytuacji, gdzie biali osadnicy przejmują władzę nad ziemią Osagów. Co więcej, sam Robbie Robertson wywodził się w połowie z plemienia Mohawków i trudno mu zarzucić, aby był ignorantem jeżeli chodzi o muzykę Pierwszego Narodu. Tym bardziej że przygotowując się do tworzenia tej ścieżki, dokładnie ją studiował i jak najbardziej jest ona odczuwalna na tym krążku. Znajdziemy na nim też prawdziwy etniczny utwór, śpiewany przez współczesnych muzyków/potomków z plemienia Osagów. Kawałek ten umuzycznił finał filmu jak i omawiany tu soundtrack.

Robbie Robertson pozostaje wierny swojemu stylowi tworząc score łączący elementy rocka, bluesa, country, amerykańskiego folku i muzyki rdzennych Amerykanów.

Słowo „klimat” pada często w tym tekście. Ale właśnie ścieżka dźwiękowa Robbiego Robertsona głównie to czyni w kontekście obrazu. Nie, żeby ją jakoś mocno deprecjonować, ale ilustracyjnie nie odgrywa ona aż tak znaczącej roli. Nie wypełnia ona też tego trzyipółgodzinnego filmu i jest po prostu ciekawym dodatkiem do niego, Też w tych wielu miejscach, w których jej nie ma trudno powiedzieć, aby obraz szczególnie tracił na jakości. Tam, gdzie się pojawia, jest dobrze podłożona, ale to już większa zasługa Scorsese niż Robertsona. W programie The Jimmy Show amerykański reżyser, promując swój film, powiedział, że większość muzyki Robbie Robertson nie tworzył pod obraz. Pracę zaczął w trakcie kręcenia zdjęć, a opierał się przy tym bardziej na scenariuszu oraz wizytach na planie. Reżyser i kompozytor nie mieli także wspólnych sesji, gdzie omawiali w jakich miejscach filmu i jaki rodzaj muzyki najlepiej by pasował. Robertson tworzył różne utwory, które później Scorsese wedle własnego uznania ciął i umieszczał w swoim obrazie. Wyjątkiem jest początek Killers of the Flower Moon, który ukazuje odkrycie ropy i związany z tym rozwój, bogactwo regionu oraz jego rdzennych mieszkańców. I właśnie przypisany temu kawałek Osage Oil Boom z optymistycznym, trochę zadziornym brzmieniem gitary i harmonijki najlepiej wypada w obrazie. Może to mało profesjonalne i fachowe określenie, ale najlepiej można go opisać takimi angielskimi słowami, jak „cool” czy smooth”. Ładnie i ciepło brzmi chronologicznie następny utwór My Land… My Land ilustrujący przejażdżkę po ziemi Osagów. W obu przypadkach brzmienie gitary ma w sobie coś optymistycznego. Ze względu na charakter i rozwój filmu, poza weselnym kawałkiem The Wedding (oczywisty tytuł), tak pogodnych i dobrze nastawiających nut już nie usłyszymy. Dokładniej po tym mocnym początku ścieżka dźwiękowa schodzi na drugi, nawet trzeci plan, ograniczając się do wspomnianego tutaj wielokrotnie, „tworzenia klimatu”. Znowu czyni to naprawdę dobrze, gdzie na szczególną uwagę zasługują utwory Heartbeat Theme/Ni-U-Kon-Ska, przejmujące They Don’t Live Long z delikatnym zawodzącym wokalem, czy Reign of Terror, będący bardziej melancholijną wariacją motywu ze wspomnianego powyżej kawałka My Land… My Land. Ale też nigdy nie wychodzi poza rolę nastrojowego tła.

Soundtrack do Killers of the Flower Moon doczekał się dwóch wydań, gdzie nie wiedzieć czemu fizyczne zawiera mniej materiału. Na tym pełniejszym albumie znalazł się między innymi omawiany tutaj score Robbie Robertsona, napisana i wykonywana przez niego piosenka Still Standing. Co więcej, usłyszymy też kilka kawałków z tej epoki, jak i wspomnianą pieśń ludową plemienia Osagów. Ta mieszanka może sprawiać wrażenie trochę eklektycznej, ale w sumie ta muzyka prezentuje się trochę lepiej na oddzielnym albumie niż w samym filmie. Tam, jak już zostało wspomniane, poza mocnym początkiem schodzi szybko na drugi plan. Poza obrazem może niektórym bardziej przypaść do gustu, naturalnie dla tych, którzy lubią takie bluesowe brzmienie z domieszką muzyki etnicznej. Ci, którzy oczekują klasycznej, rozpisanej na orkiestrę ilustracji do amerykańskich westernów, czy kina gangsterskiego, nie znajdą tu nic dla siebie. Co nie znaczy, że mamy do czynienia ze złą ścieżką dźwiękową i debiut Robbiego Robertsona należy zaliczyć do udanych. Chociaż szczerze i niestety, bardziej mamy do czynienia z pożegnalną pieśnią.

Najnowsze recenzje

Komentarze