Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Tyler Bates

Killer Joe (Zabójczy Joe)

(2011)
-,-
Oceń tytuł:
Maciej Wawrzyniec Olech | 21-10-2014 r.

Chris Smith (Emile Hirsch) jest drobnym dilerem narkotykowym w Teksasie, który jak to często bywa ma problem z paroma złymi gośćmi, którym wisi kasę. Dlatego też Chris postanawia zabić swoją wyrodną matkę i z jej wysokiej polisy ubezpieczeniowej spłacić dług. Nie planuje tego zrobić sam, dlatego też do tego celu wynajmuje płatnego zabójcę Joe Coopera (Matthew McCounaghey), z wyglądu przypominającego kowboja. Joe na co dzień jest policjantem, zaś po godzinach dorabia sobie jako płatny zabójca. Joe ma jednak stałą stawkę za swoje usługi 25 000$. Chris naturalnie nie ma tyle pieniędzy. Dlatego też jest gotowy zapłacić Joe 6000$, zaś dodatkową „opłatą” ma być jego siostra- dziewica Dottie (Juno Temple), na którą nasz tytułowy Joe ma chrapkę.

To tylko wstęp do ociekającej przemocą, seksem, absurdem i czarnym jak teksańska ropa humorem, historii jaką zapodał nam William Friedkin. Zasłynął on i zapisał się w historii kina, głównie jako reżyser Francuskiego łącznika i Egzorcysty, ale ostatnimi czasy trochę się cicho wokół niego zrobiło. Może we współczesnym, przepełnionym samochodami hybrydowymi Hollywood nie ma już miejsca na takie dinozaury jak Friedkin? Zresztą sam film został lepiej przyjęty na jakimś europejskim festiwalu filmowym w jakiejś Wenecji niż na rodzinnej amerykańskiej ziemi, gdzie na dzień dobry otrzymał jedną z najwyższych kategorii wiekowych. Jakby scena symulowania seksu oralnego z nóżką kurczaka zamiast męskiego przyrodzenia była czymś gorszącym. Nie takie rzeczy robiło się na imprezach w Austin.

Co tu dużo gadać, Killer Joe to bardzo dobry, nakręcony z pazurem i jajcem film. Już dla samego tytułowego Joe, rewelacyjnie granego przez Matthew McCounagheya, warto obejrzeć obraz Friedkina. Aktor ewidentnie zrywa ze swoim romantyczno-komediowym wizerunkiem i kradnie całe show. Zresztą, nie ma co się dziwić McCounaghey pochodzi z Teksasu, a więc swój chłop.

Do skomponowania muzyki też potrzebny był swój chłop, ale tutaj wybór wcale nie był taki prosty. Sam Friedkin w swojej długiej karierze współpracował z najróżniejszymi kompozytorami i muzykami takimi jak Don Ellis, Ennio Morricone, James Horner, Tangerine Dream, czy Wang Chung. Jak widać dość różnorodna i wybuchowa mieszanka. Do jego ostatnich filmów muzyką komponował Brian Tyler, a więc niby mógł się zdawać odpowiednim wyborem. Przede wszystkim jest Amerykaninem, zna się już z Friedkinem i może umiałby oddać ducha Teksasu. Tyle, że Brian Tyler dość mocno dba o siebie i stosuje wiele kosmetyków, a to u facetów w Teksasie nie jest tak do końca mile widziane. Jeżeli chodzi o rodowitych Teksańczyków to naturalnie kandydatem numer jeden powinien być Danny Elfman. Ale wielu miejscowych ma mu zapewne za złe, że tak się zbliżył do tego liberalnego Hollywoodu, nie wspominając już o Obywatelu Milk. Jak najpiękniejszy i najwolniejszy ze wszystkich stanów, to oczywiście musi się pojawić gitara, więc można byłoby sięgnąć po Gustavo Santaolallę, gdyż na gitarze grać potrafi. Ale tutaj znowu pojawiają się przeszkody: Pierwsza to Brokeback Mountain, a druga to ciężko sobie wyobrazić, aby teksańską historię miał zilustrować jakiś Meksykanin. (Redakcja filmmusic.pl wie dobrze, że Gustavo Santaolalla pochodzi z Argentyny, ale w Teksasie każdy Latynos pochodzi z Meksyku).

Ostatecznie wybór padł na Tylera Batesa, który może nie jest z Teksasu, ale jest Amerykaninem i na gitarze grać potrafi. Nie jest on może bożyszczem mas, ale co nas tam obchodzi co tam gadają w mainstreamowych mediach. Chodzą tam niby jakieś głosy o okropnych zrzynkach przy 300, ale czy Lance Armstrong wygrałby wielokrotnie Tour de France, gdyby nie oszukiwał? To jest właśnie amerykański duch!

Zważywszy na klimat filmu, ciężko było się spodziewać klasycznej ścieżki dźwiękowej. Dlatego też jak ktoś takiej oczekuje niech najlepiej od razu wskakuje w smoking i gna do najbliższej filharmonii. Jak ktoś jednak preferuje stare dobre dżinsy i puszkę zimnego Buda w ręce może spokojnie sięgnąć po ten soundtrack. Muzyka z Killer Joe nadaje się również do słuchania w zadymionej knajpie, czy podczas jazdy pickupem, który pali więcej ropy niż nie jeden kraj na rok wydobywa. Tym samym łatwo się domyślić jakie klimaty obrał Bates. Zresztą klimatem żyje ten score. I tak zamiast rozbuchanej orkiestry, otrzymujemy skromną kapelę co to w niejednym barze, gdzie podają ogromne steki, mogłaby grać. Gitara elektryczna, harmonijka, perkusje, skrzypce, intrygujący instrument będący połączeniem gitary i fortepianu, zwanym marksofonem, to mniej więcej instrumentarium z jakiego korzysta Amerykanin. Może i skromnie, ale wystarczająco, aby oddać ducha Teksasu.

Tak samo jak Matthew McCounaghey gra główną rolę, tak samo gitara zdaje się być najważniejszym instrumentem na której Tyler Bates oparł ten score. Amerykanin zresztą wywodzi się z rockowych kręgów i grał w niejednym zespole. I podobnie jak w przypadku serialu Californication tutaj też słychać, że sprawia mu frajdę takie oldschoolowe kapelowe granie. Wielkim uproszczeniem byłoby stwierdzenie, że to taka „gitarowa ścieżka”. Wiadomo jaki instrument tutaj przoduje, ale soundtrack ten czasami zahacza w westernowe klimaty, czasami Bates skręca w swoje znane regiony, czyli rocka, czasami słychać trochę country, a czasami otrzymamy starego poczciwego bluesa.

Mimo nawiązań do popularnych muzycznych stylów, trudno sobie wyobrazić, aby kompozycję Tylera Batesa grano chociażby na festynach country. Wiadomo w zadymionej knajpie jako klimatyczne tło soundtrack ten się nieźle spisuje, ale właśnie tu leży siła i wada tej ścieżki. Amerykanin przede wszystkim koncentruje się na budowaniu odpowiedniej atmosfery. I nie chodzi tutaj tylko o te westernowo-rockowo-country-bluesowe wstawki. To co odczuwamy słuchając tego albumu to niepokój i narastające napięcie. Bates tworzy ten klimat trochę kosztem słuchalności. Czasami muzyka ma mocno ilustracyjny charakter, głównie koncentruje się jednak na tworzeniu odpowiedniego tła. W oderwaniu z obrazem, czy bez znajomości z jakiego typu filmem ma się do czynienia, soundtrack ten może się wydawać kompilacją gitarowych riffów i walenia po garach.

Ta muzyka przypomina trochę cieknącą ropę. Czarna, lepka kleista maść powoli się sączy i tak też muzyka oparta jest na bardzo długich dźwiękach instrumentów. Wiemy jednak też, że ropa łatwo się pali i tak samo wyczuwamy na tym albumie, że lada chwila może dojść do eksplozji.

W ten klimat stałego zagrożenia wpisuje muzyka przypisana głównemu bohaterowi. Jak wiemy pod powłoką uprzejmego kowboja kryje się niezły psychol i tak też przypisana jemu muzyka posiada coś złowieszczego. I też tytułowy kawałek Killer Joe idealnie oddaje charakter nie do końca zrównoważonego kowboja. Charakterystyczny dźwięk, który niektórzy nazywają „dziwacznym pomrukiem” przewija się przez całą ścieżkę, zupełnie jak kojot czający się na swą ofiarę. Szkoda tylko, że przewija się tak szybko, zresztą jak i cały album, który trwa ledwo ponad 20 minut. Jak na warunki teksańskie, gdzie mamy największe steki, największe auta z największym zużyciem paliwa, największą otyłość w całym kraju, największą liczbę kar śmierci i gdzie ogólnie wszystko jest największe soundtrack do Killer Joe jawi się tyci malutki jak japoński samochód. Większość utworów trwa zaledwie minutę, niektóre nawet mniej. Dla przykładu otwierający album Strip Club oferuje niezłe rockowe brzmienie. Idealnie do świetnego lokalu, gdzie piękne amerykańskie dziewczyny z pięknymi sylikonowymi piersiami i ustami, eksponują swe wdzięki. Z jednej strony chcę się żyć, ale ta chwila szybko mija, a dokładniej po jednej minucie i czterech sekundach. Z jednej strony długość, a właściwie krótkość irytuje jak Demokraci w Kongresie, ale z drugiej strony godzinny album z tego typu muzyką mógłby być równie zły co Obamacare. W podobnych trochę klimatach jest ścieżka dźwiękowa Steve’a Mazzaro do filmy Bullet To The Head, ze Sly’em. I tam album trwa około czterdzieści minut, a i tak sporo słuchaczy już po dziesięciu minutach ma dość. Pod tym względem te 20 minut jawi się nawet jako odpowiednia dawka co też nie jest tak oczywiste jak strzelanina w szkole.
Oczywiście można by było trochę dotuczyć album muzyką źródłową, której i w filmie nie brakuje. Przy czym to znowu mogłoby zepsuć odbiór tego score’u, który jednak posiada pewną płynność. Zaczynamy tak jak przystało od wizyty w klubie ze striptizem, potem budujemy odpowiednio napięcie i poczucie zagrożenia, a następnie otrzymujemy psychodeliczny finał z lekko prześmiewczym To My Future Wife jako wisienkę na torcie i to weselnym. Powpychanie paru piosenek mogłoby całą tę konstrukcję wywrócić do góry nogami.

Trudno powiedzieć, czy dłuższy album i dłuższe pojedyncze utwory wpłynęłyby dobrze na ten soundtrack? Jeżeli chodzi o film i klimat to nie można zarzucić Tylerowi Batesowi, że odwalił fuszerkę. Puszka zimnego Buda, dla niego i jego kapeli się jak najbardziej należy. Ale nad biletami na rodeo, czy wypad do klubu ze striptizem, to już trzeba się porządnie zastanowić. Trochę za dużo tu kawałków, które kończą się szybciej niż zdążymy przeładować broń. Sam soundtrack ciężko zabrać ze sobą do trucka, gdyż już po paru milach w drodze się kończy. I tak jedyne co pozostaje, to cieszyć się małymi rzeczami, co jest całkowicie nie po teksańsku. Tak samo jak chodzenie do wegetariańskich restauracji, czy nieposiadanie broni. Szkoda, że Tyler Bates nie stworzył więcej takich kawałków jak wręcz psychodeliczny Rabbits Scream. Nie tylko trwa on tyle ile powinien, ale posiada odpowiedniego kopa, aż chce się potupać nogą i pokiwać głową. Dobra nuta, git gitara, aż chciałoby się więcej takiego grania. Tak też soundtrack do Killer Joe należy potraktować jako dobrą zakąskę. Ale do wielkiego teksańskiego steka to mu jednak trochę brakuje, szczególnie jeżeli chodzi o wielkość. A wszak wielkość w Teksasie się najbardziej liczy… i oczywiście broń, broń jest najważniejsza.

Najnowsze recenzje

Komentarze