Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Hans Zimmer

K2

(1992)
4,0
Oceń tytuł:
Tomek Rokita | 29-04-2007 r.

Rok 1991 był jednym z najlepszych w karierze Hansa Zimmera. Obok epickiego oraz poruszającego „Ognistego podmuchu” i refleksyjnej „Thelmy i Louise”, kompozytor ten skomponował jedną z najciekawszych, ale też najbardziej niedocenianych partytur swojej bogatej kariery: „K2”. Najciekawszym faktem związanym z muzyką do tego świetnego filmu o przyjaźni i walce z naturą, jest to, że widzowie po zachodniej stronie Atlantyku nie usłyszeli w filmie ani jednej nuty Zimmera! Wielcy w swej mądrości decydenci z Hollywood postanowili, że muzykę do amerykańskiej wersji filmu napisze niejaki Chaz Jankel. Na nasze szczęście reżyser, a zarazem przyjaciel Zimmera, Frank Roddam zdecydował, że w europejskiej wersji filmu widzowie Starego Kontynentu usłyszą muzykę Niemca. Nie wiem czy score Jankela kiedykolwiek ujrzał światło dzienne, ale pewne jest, że na pewno nie był lepszy od kompozycji Zimmera.

Nazwisko Zimmera nie jest pierwszym, które przychodzi na myśl w związku z wyprawą w monumentalne Himalaje i zdobywaniem ośmiotysięczników, zważywszy że na początku lat 90-ych brzmienie Zimmera było silnie osadzone w syntezatorach, a każdy szanujący się miłośnik muzyki filmowej zdaje sobie sprawę, że one same na tak WIELKIE góry po prostu nie wystarczą. Z usług pełnej orkiestry czy nadającej rytmikę perkusji w ostatnich latach korzystali zarówno James Newton Howard w „Granicach wytrzymałości” jak i John Williams w „Siedmiu latach w Tybecie”. Jak więc pozytywnym zaskoczeniem jest ten score! Na wstępie od razu należy powiedzieć, że muzyka z „K2” jest w formie dwóch niebotycznej długości suit, które zostały bardzo chytrze nazwane przez twórcę. Epickich rozmiarów utwory na wielu wydaniach Zimmera stały się zwyczajem, ale 27-minutowa długość bije nawet słynną (z długości) Alabamę z „Crimson Tide”! Ale w tym przypadku nie jest to zarzut.

Muzyka została złożona z wielu krótszych fragmentów, a ciągłe zmiany rytmu i instrumentarium nie pozwalą się zapewne nudzić słuchaczowi nawet przy takich długościach. Zimmer zaangażował gitary. Tak, wiem góry i gitary to ktoś może powiedzieć: głupia kombinacja – ale wykonania znanego ze słynnego Thunderbird z „Thelmy i Louise” Pete’a Haycocka są rewelacyjne. Zimmer absolutnie oddał wspaniałość i majestat gór w głównym temacie, który brzmi jak zawsze u niego tryumfalnie i nie pozbawiony jest emocjonalnej strony. Co najważniejsze, często i hojnie przypominany jest na albumie (świetnie brzmi z dodatkowym, syntezowanym chórem). Dodatkowym atutem jest częste użycie rogów, które jeszcze bardziej podkreślają monumentalny charakter krajobrazów. Gitarowe solówki Haycocka nadają muzyce refleksji w momentach wyciszenia oraz są znakomitym akompaniamentem dla sekcji dętej i potężnych syntezatorów w momentach uniesienia. Dużym zaskoczeniem jest poruszająca, pogrzebowa sekwencja na smyczki (bardzo przypominająca jednak finał „Backdraft”) z refleksyjną gitarą Haycocka i już tutaj widać „zacięcie” Zimmera ku klasycyzowaniu w swej muzyce. Szczególnie zapada w pamięć poruszająca końcówka The Descent, oddająca powątpiewanie bohaterów w ratunek. Także zarzutu nie można mieć pod adresem orkiestracji, lecz gdyby Zimmer mógł zastąpić orkiestrowym brzmieniem niektóre fragmenty elektronicznego underscore’u, byłoby…wspaniale. Ale i tak brzmienie elektroniki jest lekkie i swobodne, doskonale oddając elektroniczny styl Zimmera z pierwszej połowy lat 90-ych. Choć znajdziemy tutaj min. elektroniczne sygnaturki wykorzystywane przez niego później w „Crimson Tide” a nawet w „Królu lwie”, to elektronika nie drażni tak jak np. w pierwszej, wymienionej kompozycji.

Świetnie oddany jest charakter przygotowań do podróży i niej samej, wzbogacony o niezwykle interesujące rytmy z wykorzystaniem egzotycznej perkusji i instrumentów drewnianych, gdy akcja filmu przenosi się w pakistańskie plenery (szczególnie godny uwagi jest moment blisko 8-ej minuty utworu pierwszego) – to jedne z najlepszych momentów na albumie. Pojawia się również „nerwowy” niby-temat akcji, który stanie się później jednym z głównych tematów na ścieżce dźwiękowej do „Strefy zrzutu”. Choć w przeważającej części The Ascent dominuje muzyka tonalna, to w The Descent pojawiają się sekwencje mocnych dysonansów wykreowanych przez syntezatory i głównie sekcję smyczkową, związanych z dramatycznym zejściem ze szczytu K2 i walką o przeżycie dwójki głównych bohaterów. Oba utwory mają podobne, tryumfalne końcówki – The Ascent związaną z zdobyciem szczytu (świetne crescendo na sekcję dętą), natomiast The Descent związaną z uratowaniem dwójki bohaterów. Ostatnie cztery minuty to wielki, optymistyczny finał z intonowanym głównym tematem i znakomitą gitarą Haycocka – jeden z najlepszych finałów współczesnej muzyki filmowej.

Chociaż Hans Zimmer ma wielu krytyków, jednego mu nie można odmówić: ma niezwykłego „nosa” jeżeli chodzi o dopasowanie muzyki do emocji na ekranie. Z muzyki tej „wieje” potęgą i wręcz podziwem dla stojących kolosów oraz przekraczania kolejnych, ludzkich granic wytrzymałości. Hans Zimmer na pewno musiał być bardzo zainspirowany samym filmem i to czuć w tej muzyce. Score niemieckiego kompozytora to hołd złożony alpinizmowi. Na mega-pochwałę zasługują solówki gitarowe Pete’a Haycocka, z którym Zimmer będzie współpracował jeszcze przy „Drop Zone” i szkoda, że ich współpraca nie trwała dłużej. Bardzo dobrze, że Zimmer nie zrezygnował z orkiestry, a malkontenci jego elektroniki będą tutaj mieli naprawdę niewiele powodów do narzekań. Pozostaje jeszcze kwestia monumentalnie długich utworów. Jeżeli w „Karmazynowym przypływie” były one wadą ścieżki dźwiękowej, wypełnione w większości elektronicznym tłem, to w przypadku „K2” nic z tego nie ma miejsca. Różnorodność tematyczna i instrumentalna powoduje, że muzyki świetnie się słucha, a jedynymi mniej ciekawymi momentami są mroczne dysonanse w początkowej fazie drugiego utworu. „K2” to jedna z najlepszych kompozycji Hansa Zimmera w całej jego karierze.

Najnowsze recenzje

Komentarze