W czasach kiedy „modne” były drwiny z autoplagiatów Jamesa Hornera, mało kto stawał w obronie niebywałej głębi emocjonalnej i nielichego zaplecza technicznego Amerykanina. Przyzwyczailiśmy się, że to majstersztyk orkiestrowego brzmienia i zaczęliśmy wymagać czegoś więcej. No i słusznie. Poczucie zmarnowanej szansy nieraz towarzyszyło słuchając albumów z ostatnich lat twórczości Hornera. Wracając wtedy z sentymentem do lat jego świetności rozpływaliśmy się nad highlightami, które po dogłębnej analizie okazywały się… również powtórką z rozrywki. Opędzanie się od czteronutowców, znanych fortepianowych akordów, czy trąbkowych fanfar dawno już przestało absorbować moją uwagę. Bo zaglądając poza te oczywiste oczywistości, okazuje się, że mamy do czynienia z przynajmniej dobrze skonstruowaną muzyką filmową. Nie wierzycie? Sięgnijcie po oprawę muzyczną do Jumanji. Jedna z najbardziej hejtowanych kompozycji Hornera jest w moim odczuciu dobrze wpasowaną w warunki filmowe ilustracją.
Jumanji zamyka krótki okres współpracy Jamesa Hornera z Joe Johnstonem. Wspólna podróż zainicjowana wyborną oprawą do Kochanie, zmniejszyłem dzieciaki miała tylko trzy kolejne akcenty. Każdy z nich, osadzony w gatunku kina familijnego, sprzedawał się całkiem nieźle. Wszystko dzięki prostej jak konstrukcja cepa fabule, doborowej obsadzie i niewybrednej stronie wizualnej, która bez skrępowania korzystała z coraz bardziej popularnych technik animacji komputerowej. Mając te narzędzia o wiele prościej było wizualizować stado rozrabiających małp, pędzących słoni, wygłodniałych lwów i wyrwanych z kontekstu myśliwych polujących na graczy. I choć dla współczesnego żądnego wrażeń odbiorcy widowiska pokroju Jumanji mogą wydawać się nieco anachroniczne, to już pod względem muzycznym pozostają bardzo czytelne nawet dla młodego pokolenia.
Ścieżka dźwiękowa do Jumanji porusza się w bardzo uniwersalnym, klasycznym wręcz języku interpretowania obrazu. Jest zatem kontynuacją pewnego trendu, jaki ogarnął nie tylko warsztat Hornera w latach 90-tych, ale i cały gatunek kina przygodowego tamtego okresu. Budowanie polichromatycznych utworów akcji, trzymających w napięciu smyczkowych tekstur, pięknej liryki… To wszystko wydaje się standardem, gdy otworzymy karty historii muzyki filmowej na roku 1995. Nazwisko Hornera widnieje tam przynajmniej przy trzech znakomitych pracach: Balto, Apollo 13 i Braveheart. Niestety omawiane tu Jumanji prezentuje się pod względem tematycznym bardzo ubogo. To fakt. Horner nie wznosi się na wyżyny swojego kompozytorskiego jestestwa. Obraz Johnstona otrzymuje sprawnie działającą w obrazie, ale niewiele dającą od siebie ilustrację muzyczną. Ilustrację, której żywot podtrzymywany jest głównie przez muzyczną akcję i akcenty liryczne.
Kompozytor proponuje nam dwa tematy. Jeden skojarzony jest z tytułową grą i jak nie trudno się domyśleć, komunikuje się z widzem za pomocą molowych fraz, rozpościerając nad całym widowiskiem atmosferę tajemniczości i grozy. Druga melodia, to klasyczna hornerowska liryka pełniąca rolę spoiwa między głównymi bohaterami. Przede wszystkim między Alanem a Sarą, którzy podejmując niedokończoną przed laty rozgrywkę, odkrywają również na nowo uczucie jakim się niegdyś darzyli. Wszystkie te elementy ścierają się ze sobą tworząc efektowną, ale nie pozbawioną pewnych oczywistości ilustrację. Muzyka pojawia się bowiem tylko w najbardziej newralgicznych momentach, podpinając się pod klasyczne dla Jamesa Hornera zagrania (fanfary, fortepianowe akordy akcentujące końcówki fraz, lotna dynamika z często wyprowadzanymi crescendami). Co ciekawe, mimo że tematyka filmu przenosi afrykańską dżunglę do dżungli miejskiej, Horner jakby celowo nie rozdrabnia się nad etniką. Sygnaturą zarzucającą pomost pomiędzy światem przedstawionym, a muzyką jest diegetyczny (słyszany przez bohaterów) odgłos afrykańskich bębnów. Ten „głos” nawołujący filmowe dzieciaki do skosztowania niebezpiecznej rozgrywki został skomponowany przez Amerykanina i można go usłyszeć w dodatkach do rozszerzonej wersji soundtracku. Można odnieść wrażenie że ten skromny zabieg zapobiegł rozwarstwieniu narracji, zostawiając więcej „etnicznej” przestrzeni dla tak lubianego przez Hornera shakuhachi.

Ale nawet trzymanie się pewnych schematów nie uchroniło ścieżki dźwiękowej do Jumanji od braku autonomiczności. Przekonają się o tym wszyscy, którzy sięgną po wydany nakładem Epic album soundtrackowy. A już dobitnie, kiedy weźmiemy w obroty rozszerzone, dwupłytowe wydanie. Niewiele ponad pięćdziesięciominutowy czas trwania oryginalnego soundtracku może się wydać przytłaczający, a siedemdziesięciominutowa, filmowa prezentacja na rozszerzeniu, to już prawdziwa walka o przetrwanie. Jest to tym bardziej zaskakujące, gdyż rzadko zdarza się, aby nawet wypełnione po brzegi albumy Hornera epatowały nudą.
I tak oto Prologue and Main Title zapoznaje nas z dwoma kluczowymi tematami, o których wspomniałem już wyżej. Horner świetnie buduje tutaj atmosferę tajemniczości i grozy. Brodzi tym samym w molowej teksturze, na której osadzone zostają skromne etniczne przebitki w postaci znanego nam dźwięku shakuhachi. Temat zbudowany na formie crescenda prowadzi nas do kulminacji, po której przenosimy się do cieplejszych w wymowie melodii. Liryczny temat Alana Parrisha porozumiewa się z odbiorcą na podobnych płaszczyznach, co wiele innych, analogicznych prac Hornera. Mamy więc delikatne smyczkowo-fortepianowe tło, na które nakładane są wibrujące flety. W takim wykonaniu przypominać może popełniony rok później motyw do filmu W cieniu przeszłości. I być może owa transparentność tematów, sprawia, że nie absorbują one w większym stopniu. Kompozytor również nie przywiązuje do nich większej wagi. Nie bawi się nimi, nie rozwija jak szereg podobnych melodii w bardziej rozpoznawalnych pracach. Po prostu przypisane są im pewne funkcje i na tym koniec.
Na tej rzemieślniczej melodii nie kończy się bynajmniej nasza podróż po doświadczeniach Hornera z kinem familijnym. Umiejętna żonglerka barwnymi pejzażami instrumentacyjnymi opisującymi miejsca toczącej się akcji, dźwiękonaśladowczymi formami muzycznego wyrazu… To domena fenomenalnej umiejętności Hornera w przenoszeniu magii kina do wyobraźni odbiorcy. Sugestywne „cyrkowe” dysonanse w Monkey Mayhem, patetyczna fanfara w The Hunter, czy ociężałe waltornie wtórujące obrazom dewastowanego miasta ( Rampage Through Town, Stampede!)… To wszystko daje nam do zrozumienia, że kompozytor świetnie czuje potrzeby obrazu, choć może nie do końca czuje chemię z proponowaną przez Johnstona treścią. Odnoszę wrażenie, jakoby kompozytor uciekał od odpowiedzialności opowiadania filmu po swojemu, jak to czynił do tej pory. Zresztą Horner wielokrotnie podkreślał w wywiadach, że rolą kompozytora jest podważanie wizji filmowca – próba sił, która ma owocować artystycznym sprzężeniem zwrotnym. Tutaj czegoś takiego nie zauważyłem. Muzyka jest niewolnikiem obrazu, co niejako możne tłumaczyć tak pomniejszoną rolę tematyki.
Dopiero końcówka filmu zainspirowała kompozytora do wydostania się z ciasnych ram funkcjonalności. Ale i tutaj nie ma co liczyć na spektakularny dramat kradnący uwagę odbiorcy. The Monsoon to sztandarowy przykład świetnie zaaranżowanej hornerowskiej akcji. Mamy tutaj wszystko. Wyraźną melodykę i progresję, momenty kumulacji i uwalniania napięcia oraz wspaniałą zabawę instrumentarium. Kontynuacją tej myśli jest tytułowe Jumanji, które troszkę bardziej rozdrabnia się nad ilustracyjnymi przestojami, w których nie brakuje mickey mousingowej zabawy dźwiękiem. Jedenastominutowy utwór rozwija się nierównomiernie, ale ma swoje świetne momenty, szczególnie wtedy, kiedy kompozytor podkręca tempo nie szczędząc nam przy tym patetycznych fanfar. Ostatnie dwie minuty to już jednak wyciszenie, w którym powraca ciepła, romantyczna liryka. I tutaj można mieć pretensję do kompozytora, że nie wykorzystał tej melodii do zbudowania iście dramatycznego zakończenia – tak, jak to zwykł robić w wielu podobnych pracach. Sam finał wydaje się pod względem muzycznym bardzo stonowany, wręcz poddany niewinności odradzającego się uczucia między Alanem a Sarą. A co z tytułową grą? Ostatnie kilkadziesiąt sekund rozwiązuje tę kwestię serwując słuchaczowi miarowo wystukiwany na bębnach rytm wsparty rzewnym, indiańskim wokalem.
Jumanji ginie niestety w natłoku innych, bardziej przebojowych kompozycji Jamesa Hornera. Już sam rok 1995, kiedy powstawała ta partytura obfitował przecież w trzy highlightowe ścieżki dźwiękowe Amerykanina. Dlatego też presja tych ikonicznych prac ma prawo odbijać na nieco słabszym odbiorze Jumanji. Osobiście uważam jednak, że Horner wywiązał się ze swoich ilustratorskich zadań całkiem dobrze. A i na soundtracku znaleźć możemy coś, na czym warto będzie zawiesić ucho na dłużej. W tym celu polecałbym więc sięgnięcie po oryginalnie skonstruowany album, ponieważ rozszerzona edycja ścieżki dźwiękowej do Jumanji jest już troszkę większym wyzwaniem. Aczkolwiek i w takiej konfiguracji można docenić kunszt Hornera chociażby w sposobie budowania narracji. Dla każdego coś dobrego…
