Lubimy żyć przeszłością. Idealnym tego przykładem jest współczesna kinematografia, która dosłownie żeruje na wypracowanych przed laty markach. Kultowe serie dewaluuje są na naszych oczach, a pojedyncze, okraszone sukcesem widowiska, ośmieszane są przez nieudolne remake’i. Są jednak wyjątki od tej smutnej reguły, a jednym z nich jest film Jumanji: Przygoda w dżungli (Jumanji: Welcome To The Jungle).
Kiedy po raz pierwszy dotarła do mnie informacja o planowanym sequelu słynnego filmu przygodowego z 1995 roku, nie do końca wiedziałem, czy z tego faktu się cieszyć, czy też smucić. Przecież o powtórzeniu słynnej roli Alana Parrisha przez Robina Williamsa nie było już mowy. Na pokład wciągnięto więc idoli współczesnego kina rozrywkowego z Dwaynem Johnsonem i Jackiem Blackiem w roli głównej, a akcję filmu osadzono… No cóż, we współczesności. Znamienne są słowa jednego z bohaterów, który widząc obrośniętą kurzem, drewnianą skrzynkę z napisem „Jumanji”, z pogardą stwierdził, że „nikt już przecież nie gra w planszówki”. Więc i gra musiała ewoluować stając się elektroniczną rozrywką porywającą czwórkę przypadkowych, młodych ludzi, do niebezpiecznego świata Jumanji. Wykreowane awatary „graczy”, w jakich wcielają się młodzi bohaterowie mają swoje przełożenie na wykonywane przez nich misje. I chyba w tych kreacjach tkwi największa siła przekonywania nowego Jumanji. Chemia między aktorami i lekki ton w jakim zamknięto całe przedsięwzięcie skutecznie przyciągnęły do kin szerze widzów, deklasując pod względem finansowym nawet oryginał z lat 90. Tylko czekać na kolejne części z tej serii…
Każdy film nawiązujący do wątku przygody w dżungli już w założeniach powinien dostarczyć analogicznych ważeń z dobrze skonstruowanej i wpasowanej w miejsce toczącej się akcji, ilustracji muzycznej. Do wywiązania się z tego zadania zatrudniono Henry’ego Jackmana, który zarówno z potężną symfoniką, jak też prowizoryczną etniką miał już wcześniej do czynienia. Wystarczy wspomnieć jeden z jego poprzednich projektów, czyli ścieżkę dźwiękową do Kong: Wyspa Czaszki. Choć z klasycznie rozpisaną partyturą niewiele ona miała wspólnego, to jednak nie można jej było odmówić trafności w opisywaniu filmowych wydarzeń. Inna sprawa, że zarówno jedno jak i drugie widowisko proponowało niestandardowy model rozrywki. I tak, jak w przypadku Konga dominowała teledyskowa maniera prowadzenia narracji, tak sequel Jumanji wydawał się bardziej staroświecki w kwestiach formalnych, ale rozbity na wiele płaszczyzn czasowo-lokacyjnych.
Zanim jednak akcja na dobre przeniosła się do fikcyjnej dżungli, kompozytor musiał poradzić sobie z kilkoma wątkami charakterystycznymi dla współczesnego kina młodzieżowego. Nie dziwne więc, że w prologu przeważają skoczne, gitarowo-perkusyjne melodie tylko symbolicznie okraszane skąpą symfoniką. Dopiero po związaniu się głównego wątku fabularnego Henry Jackman zaczyna wytaczać cięższe działa. W ruch idą dęciaki i wszelkiej maści perkusjonalia, które w wielu kluczowych cenach stoją na straży dynamiki akcji. W podejmowanym instrumentarium nie brakuje również pewnej egzotyki. Rzecz jasna potraktowana ona została w sposób umowny, przefiltrowana przez typowe, hollywoodzkie modele, każące odmierzać od linijki i ważyć każdy etniczny instrument. Trochę szkoda, że w tym perfekcyjnym podążaniu za filmowymi wydarzeniami kompozytor zatracił gdzieś ducha przygody, odcinając swoją pracę od większej frywolności i poczucia zabawy konwencją. Nie tyczy się to tylko i wyłącznie sfery tematycznej, która stara się radzić bez pomocy znanych z pierwszej części melodii, ale i aranżacyjnej, gdzie wyczytać można równie irytujący, co satysfakcjonujący perfekcjonizm. W takim też poczuciu trwamy aż do wielkiego finału uwalniającego cały potencjał symfonicznych zdolności byłego ucznia Hansa Zimmera. Trzeba przyznać, że z pokaźnego grona wychowanków słynnego Niemca, to właśnie Henry Jackman (również John Powell) potrafi najbardziej zainteresować orkiestracjami.
Dlatego też kończąc przygodę z filmem dosyć naturalnym odruchem będzie chęć zmierzenia się z albumem soundtrackowym, który na naszym rynku ukazał się pod wydawniczym szyldem Sony Music. Zgromadzony na nim 60-minutowy materiał idealnie podsumowuje ścieżkę dźwiękową stworzoną na potrzeby widowiska Jake’a Kasdana. Ważne wydaje się tutaj pilnowanie chronologii oraz zachowanie zdrowej proporcji pomiędzy materiałem dramatycznym, a żywiołową akcją. Choć pod koniec albumu te proporcje mogą się wydać zaburzone, to jednak całokształt słuchowiska prezentuje się całkiem przystępnie.
A przekonamy się o tym już na wstępie przygody z albumem soundtrackowym. Specjalnie przygotowana suita tematyczna nie zerwie przysłowiowych kapci z nóg, ale i nie wzbudzi zbyt wielu pretensji. Dobrze wpasowane w rzeczywistość filmową rzemiosło – to najlepsze sformułowanie, jakim możemy określić ten twór. Po jego wysłuchaniu udamy się na przymusową przerwę od nadmiernego patosu, bo akcja pierwszych kilkudziesięciu minut sequela Jumanji rozgrywać się będzie w czasach współczesnych. Dominować więc będą niezobowiązujące, mało charakterne przygrywki gitarowe, które bez większego problemu radzą sobie z ilustrowaniem szkolnych scen. Dopiero przeniesienie akcji do wyrenderowanej przez grę dżungli uruchomi na nowo cały potencjał orkiestrowego, monumentalnego grania. Jeżeli liczymy na przynajmniej symboliczny powrót do tematów i stylistyki nakreślonej przed dwoma dekadami przez Jamesa Hornera, to będziemy głęboko zawiedzeni. Troszkę szkoda, bo przecież film Kasdana bardzo silnie zakorzeniony jest w tym klasyku.
Jackmana zdają się rozgrzeszać nowi bohaterowie i zdecydowanie lżejszy ton całego widowiska. Analogicznie do tego nastroju wyprowadzana jest z jednej strony pełna patosu, heroiczna fanfara (mogliśmy usłyszeć ją już na wstępie) oraz troszeczkę mniej kwiecisty motyw głównego antagonisty. Wszystko to tworzy dosyć mglistą, ale świetnie uzupełniającą się mieszankę, która w akompaniamencie okazjonalnie wyprowadzanych elementów etnicznych owocuje dosyć barwną, ale pozbawioną polotu, symfoniką. Wrażenia te potęgują często pojawiające się wątki dramatyczne, dające chwilę oddechu przed kolejną porcją dynamicznej akcji. Przed natłokiem takowej nie uciekniemy jednak w ostatnim akcie widowiska. Intensywna, rozpisana w klasycznych duchu, ilustracja, zapewne przypomni podobne fragmenty tworzone na potrzeby Kapitana Ameryki: Wojny bohaterów, cz też Kingsmana. Zresztą wpływ tego drugiego dosyć wyraźnie słyszymy w triumfalnej fanfarze podążającej za wyczynami naszych bohaterów.
Finał soundtracku to powrót do ciepłych, gitarowych fraz, jakie otwierały obraz Kasdana. Czy po tak spędzonej godzinie słuchacz będzie chciał w przyszłości powrócić do omawianego słuchowiska? Na pewno wielu odbiorcom przypadnie do gustu tego typu niezobowiązujące granie. Praca, która z jednej strony nie wymaga od słuchacza zbytniego zaangażowania, ale z drugiej nic też od siebie nie daje. I właśnie przez wzgląd na ową transparentność wyląduje ona w szeregu tysięcy tworów, o których świat zapomina tak szybko, jak szybko cichną echa wielkiego sukcesu filmu. A szkoda, bo można było zawalczyć o coś więcej…
Inne recenzje z serii: