Nie jest żadnym odkryciem, że współczesne, męskie kino w niczym nie przypomina tego kina sprzed 30-40 lat. Maksymalnie ugrzecznione fabuły, sprowadzające się do serii widowiskowych scen walk i pościgów, zaczynają powoli nudzić. I właśnie dlatego cieszy obecność takich produkcji, jak John Wick. Niespodziewany sukces brutalnego thrillera akcji z Keanu Reevesem w roli głównej, pozwolił uwierzyć amerykańskim producentom, że potrzeba na tego typu kino nie umarła. Widowisko Chada Stahelskiego nie ograniczało się tylko do serii krwawych strzelanin i popisowych choreografii, ale miało przede wszystkim całkiem dobrą historię z wiadomym motywem zemsty. Mogło się wydawać, że planowany sequel będzie tylko odcinaniem kuponów od sukcesu jednorazowego „złotego strzału”. Otóż nie! Twórcy po raz kolejny udowodnili, że mając na pokładzie charyzmatycznego bohatera i wątek tajnej organizacji, mają praktycznie nieograniczone możliwości w rozwijaniu wątków pobocznych. I faktycznie, błogi spokój głównego bohatera mącony jest przez aspiracje byłych zwierzchników. Trzeba więc wypełnić ostatnie (bardzo trudne) zlecenie, aby myśleć o upragnionej wolności. Ale czy na pewno? O tym przekonujemy się tak na dobrą sprawę dopiero w połowie filmu. Cieszy fakt, że autorzy scenariusza nie podają nam wszystkiego na tacy, systematycznie podkręcając śrubę niepewności. Natomiast otwarte zakończenie rodzi nadzieje na kolejne sequele, które miejmy nadzieje powstaną. Dawno bowiem nie miałem do czynienia z tak świetnie zrealizowanym thrillerem, gdzie aktor wcielający się w główną rolę dosłownie wychodził z siebie, by scenom walk nadać jak największej autentyczności i widowiskowości. Ten swoistego rodzaju balet z bronią w ręku, doskonale komponował się z mroczną scenerią miejsc toczącej się akcji.
A skoro o klimacie mowa, to nie sposób przejść obojętnie wobec jednego z filarów tego minorowego nastroju, czyli ścieżki dźwiękowej. I tak, jak w poprzednim filmie, do skomponowania oprawy muzycznej poproszono sprawdzony duet Tyler Bates & Joel Richard. Sprawdzony, bo w przypadku pierwszego Wicka całkiem dobrze wywiązali się ze swoich ilustracyjnych powinności, oddając filmowej rzeczywistości należny, posępny nastrój oraz toporne, elektroniczne brzmienie. Powiedzmy sobie szczerze. John Wick nie należał do najbardziej przebojowych i łatwych w odbiorze soundtracków, choć pod wieloma utożsamiał się z gatunkową klasyką, tudzież z oprawami muzycznymi do thrillerów i kryminałów z połowy lat 90. Gitary, perkusje, subtelny ambient i samplowane smyczki… Właściwie do tego sprawdzała się specyficzna oprawa Batesa i Richarda. I raczej nikt nie oczekiwał, że w drugiej odsłonie przygód „Baby Jagi” dokonana zostanie jakakolwiek rewolucja pod tym względem. W dalszym ciągu największy ciężar ilustracyjny spoczywa na gitarowo-perkusyjnych frazach, skutecznie rozprawiających się zarówno z dynamiką montażu, jak i brutalnością podziemnego świata. Niemniej da się jednak odnotować większą ogładę w sposobie wykorzystania tego instrumentarium, jak i w samej sferze melodycznej. Pod wieloma względami może to przypominać analogiczne frazy stworzone przez Elliota Goldenthala na potrzeby kultowego Heat. Takie (nawet) całkiem przystępne granie nie jest domeną całej ścieżki dźwiękowej. W dalszym ciągu sporo przestrzeni rości tu sobie dramatyczny underscore z samplowanymi smyczkami na czele. O ile więc w filmie pełnią one swoją funkcję należycie, o tyle w oderwaniu od rzeczonego kontekstu wydają się tylko mało frapującym tłem. Opartą na określonych schematach ścieżkę dźwiękową urozmaica na szczęście kilka bardziej skocznych fragmentów, świetnie komponujących się ze scenami akcji. Nie mogło również zabraknąć akcentu lirycznego, na bazie którego rozpisano główną tematykę partytury. Wszystko to sprawia, że oprawa muzyczna do drugiego Wicka pozostawia po sobie zaskakująco dobre wrażenie. Ot zupełnie jak sposób eksponowania jej w filmowym miksie – w wielu scenach to właśnie muzyka przejmuje inicjatywę, kontrolując dynamikę, nastrój i ładunek emocjonalny.
Tyle w kwestii walorów czysto pragmatycznych. Bo o estetyce zarówno tej kompozycji, jak i ścieżki dźwiękowej do pierwszej części można wiele dyskutować. Na pewno o przebojowości, technicznej maestrii i zróżnicowaniu instrumentalnym nie będzie tu mowy. Czy jest więc szansa, że ten surowy, raczej ubogi w treść materiał znajdzie swoich amatorów w wydanym przez Varese Sarabande soundtracku? Zapewne znajdzie się odpowiednia nisza, choć monstrualny czas trwania (74 minuty) będzie tu solidną przeszkodą. Co prawda czas systematycznie umilać nam będą piosenki i bardziej melodyczne utwory, ale nie zmazuje to piętna ciężaru gatunkowego przygniatającego oprawę muzyczną do drugiej odsłony Johna Wicka.
Jedno jest pewne – start wydaje się bardzo obiecujący. Piosenka Plactic Heart w wykonaniu
Ciscandra Nostalghia świetnie wpisuje się w klimat dalszej części soundtracku. Choć wybrzmiewa mniej więcej w połowie filmu (de facto wykonywana „na żywo” przez wspomnianych artystów), świetnie radzi sobie z opisywaniem sceny poprzedzającej strzelaninę w katakumbach. Podobnie się rzecz ma z piosenką Fool tej samej formacji. Operowo-rockowy wstęp przypominać może twórczość takich tuz gothic-metalu, jak Nightwish, co w połączeniu z odpowiednią scenerią oraz wymową filmu prezentuje się nad wyraz okazale. Nieco mniej zjawiskowo wybrzmiewają fragmenty utworu John Wick Mode skonstruowanego (po raz kolejny w tej serii) przez Dja pod pseudonimem artystycznym Le Castle Vania. Trzyminutowy fragment zamyka w dubstepowym kawałku całą sekwencję „ostrzeliwania” się w rzymskich katakumbach. Podobnym kluczem energetycznego zdobienia batalistyki zilustrowany został finałowy pojedynek. Utwór Presto Museum Battle to nic innego, jak elektroniczna aranżacja klasyki Vivaldiego. Dosyć przewrotna, gdy weźmiemy pod uwagę efekt końcowy – naszpikowaną drapieżnym instrumentarium, piękną tematykę. Oczywiście można tutaj mieć obiekcję co do zasadności tak brutalnego obejścia się z dziełem Vivaldiego, ale kompozytorów rozgrzesza fakt, że o takowe nawiązania dopominał się sam reżyser. Kluczem było tutaj przełożenie kulturowej spuścizny regionu na grunt trzymającego w napięciu kina akcji. Myślę, że o efektach tego postępowania można dyskutować w kontekście indywidualnych preferencji odbiorcy. Mi osobiście bardziej przypadły do gustu klarowne utwory, oderwane od usilnego doszukiwania się kulturowych koneksji. A takowym jest w moim odczuciu piosenka A Job To Do zdobiąca napisy końcowe.
Dosyć klarowna jest również muzyka ilustracyjna będąca indywidualnym dziełem Batesa i Richarda… No może poza motywem przewodnim opartym na piosence Plastic Heart (w gruncie rzeczy współtworzonej przez Batesa), ale ten akurat przykład doskonale przekłada się na melodyczną spójność całego soundtracku. Spójność, która kosztem małego zróżnicowania w zakresie środków muzycznego wyrazu, potrafi bez większego znużenia przeprowadzić słuchacza przez ten trudny materiał. Z pewnością początkowe sceny skąpane w świetnie zrealizowanej akcji nie będą tutaj powodem do malkontenctwa. Rytmiczne, narkotyczne wręcz Man of Focus, jest chyba najbardziej neutralnym sposobem interpretowania poczynań i postawy tytułowego bohatera. Szkoda czasu na opisywanie poszczególnych przypadków powielania tychże założeń, ponieważ każdy kolejny fragment odnosi się do nich przynajmniej w stopniu minimalnym. Owszem, zachodzą tu pewne zmiany w zakresie tempa, czy też samej linii melodycznej, ale surowa, odarta z kolorytu brzmieniowego stylistyka, ciągle napomina nas o mrocznej przeszłości i naturze Wicka. Wśród całej gamy mniej lub bardziej angażujących fragmentów akcji, wyszczególnić należy utwory z końcowej części soundtracku – te odnoszące się bezpośrednio do finałowych potyczek. To właśnie Le Vendetta daje sposobność do sprawdzenia powyższych rozwiązań na gruncie partii wokalnych i większej wylewności w zakresie orkiestrowych środków muzycznego wyrazu. Sama akcja koncentruje się jednak wokół bardziej współczesnych instrumentów oraz elektroniki, czego przykładem jest bardzo pretensjonalny kawałek, Mirror Mayhem
Nie mniej pretensjonalna wydawać się może ilustracja scen o większym ładunku emocjonalnym. W przeciwieństwie do pierwszego Wicka, sequel nie epatuje nimi na każdym kroku. Owszem, żal po utracie sielankowego życia dalej rezonuje, ale jest on podejmowany w sferze niespełnionych ambicji bohatera – czegoś, co jest motorem napędzającym w przeciwstawianiu się jego mocodawcom. I tutaj ciekawym przykładem może być utwór Santino noszący z jednej strony znamiona melancholii, smutku i żalu, a z drugiej nutkę niepewności, a nawet grozy związanej z dosyć napiętymi relacjami między Wickiem a Santino. Bardziej przejrzystym pod względem emocjonalnym jest ambientowy Missing Helen, ale w zestawieniu z wieloma analogicznymi tworami innych filmow, nie ma raczej nic ciekawego do zaprezentowania.
Nie rozminę się z prawdą jeżeli powiem, że cała ścieżka dźwiękowa do jakkolwiek odkrywczych nie należy. Bates i Richard wybrali tutaj bezpieczną i sprawdzoną drogę opisywania filmowej rzeczywistości osadzonej na fundamentach gatunkowych thrillera akcji. I bardziej aniżeli na treść samej ścieżki dźwiękowej, zwracałbym uwagę na całokształt determinujący mroczny, surowy klimat tego widowiska. W filmie Chada Stahelskiego muzyka pełni bardzo istotną rolę, ale czy równie okazale wybrzmi ona na krążku od Varese? Tutaj powstrzymałbym nieco mój entuzjazm. O ile bowiem sama forma wykonania ma potencjał na zainteresowanie szerokiego grona odbiorców, to już konstrukcja albumu każe się bliżej zastanowić nad zasadnością wertowania całego, 74-minutowego materiału. W takiej sytuacji soundtrack ten stawiany jest w roli ciekawostki dedykowanej raczej wąskiej grupie odbiorczej.
Inne recenzje z serii: