Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Maurice Jarre

Jesus of Nazareth (Jezus z Nazaretu)

(1977/2001)
5,0
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 15-04-2007 r.

Czy jest księga bardziej znana na całym świecie niż Biblia? Spisywana w ciągu setek lat przez proroków i ludzi natchnionych, przez kolejne wieki kształtowała świadomość i kulturę chrześcijańskiej Europy. Prawdy zeń wypływające od dawien dawna znajdowały odzwierciedlenie w sztuce: począwszy od malarstwa, przez rzeźbę, literaturę, muzykę, a w ciągu ostatnich dwóch wieków także i w filmie. Prekursorem w przenoszeniu tekstów Świętej Księgi na taśmę celuloidową stał się Louis Lumiere, który swoją króciutką etiudą – La Vie Et La Passion De Jésus-Christ (1895r) poruszył wyobraźnię filmowców. Na przestrzeni wielu lat od tamtego czasu powstawały dziesiątki bardziej lub mniej udanych produkcji poruszających wątki staro i nowotestamentowe. Pomimo tego, tylko garstka z nich wrosła się w naszą świadomość na tyle głęboko, że ilekroć przynależący do tej grupy film puszczany jest w telewizji, tylekroć z sentymentem oglądamy go po raz N-ty.

Jezus z Nazaretu reżyserii Franco Zeffirelli jest jednym z tych “ponadczasowych” obrazów. Ten powstały w 1977 roku sześciogodzinny mini-serial opowiada historię życia Jezusa Chrystusa w stosunkowo wierny tekstom Ewangelii sposób. Jak na produkcję telewizyjną i lata w których została przedsięwzięta, trzeba przyznać, że prezentuje wysoki poziom zarówno artystyczny jak i techniczny. Świetne scenografie, kostiumy, wybitna gra Roberta Powella jako Jezusa (początkowo reżyser rozważał zaangażowanie do tej roli Ala Pacino lub Dustina Hoffmana!) oraz co najbardziej nas chyba interesuje – nieprzeciętna ilustracja muzyczna w wykonaniu Maurice Jarre. Francuski kompozytor w chwili podejmowania się pracy nad Jezusem z Nazaretu należał już do ścisłej czołówki wybitnych muzyków tamtego okresu, wszak miał na koncie dwa nieśmiertelne klasyki: Doktor Zhivago i Lawrence z Arabii oraz co najmniej tuzin partytur dobrych. Jezus z Nazaretu miał być jednak nowym doświadczeniem, czymś czego Jarre wcześniej nie robił. Nie chodzi bynajmniej o kolosalny czas produkcji z jaką przyszło mu się zmierzyć…

Muzyka do filmów religijnych, a szczególnie tych z okresu Golden i Silver Age ma o do siebie, że częstokroć robiona jest w formie tapety ściśle przylegającej do obrazu filmowego. Od kompozytora zależy czy tapeta ta będzie łatwo przyswajana dla zwykłego słuchacza, czy będzie stuprocentowym echem obrazu. Ciężko jest sklasyfikować Jezusa z Nazaretu, gdyż z jednej strony odznacza się dużą dozą ilustracyjności, z drugiej jednak strony nie jest kolejnych hollywoodzkim pompatycznym powielaczem. Silną stroną muzyki Jarre’a jest jej klimat i tematyka. Zanim jednak do tego dojdziemy rzućmy okiem na zawartość płyty.

Cinephile odpowiedzialne za nią trochę pokpiło sprawę. Jak można inaczej nazwać fakt umieszczenia na krążku 40 minut muzyki z ponad 6 godzinnego filmu? Na dodatek tej samej muzyki, która kilka lat wcześniej wydana została przez RCA, a prawie 20 lat wcześniej sprzedawana była na winylu. Ale nie tylko tracklista przypomina winyl. Jakość dźwięku także pozostawia dużo do życzenia, szczególnie te strasznie molestujące uszy przegłosy. Czy ktokolwiek z wytwórni zatroszczył się o coś takiego jak remastering?

Wątpię.

A szkoda…

Wspomniałem wyżej, że siłą kompozycji jest jej klimat. W przeciwieństwie do wielu bowiem podobnych partytur, ta odstaje od charakterystycznego dla tamtej epoki hollywoodzkiego pompatyzmu, koncentrując się głównie na klimatach bliskowschodnich. Nie oznacza to oczywiście, że Jarre zrezygnował całkowicie z podniosłych pełnoorkiestrowych brzmień. Wręcz przeciwnie. Powraca doń nader często, nawet buduje na nich swoją tematykę. Warto jednak zwrócić uwagę na relację pomiędzy typowymi instrumentami orkiestrowymi, a etnicznymi. Rozsiane po kompozycji fleciki oraz mandoliny idealnie uzupełniają pełne emocji smyczki, czyniąc muzykę bardziej egzotyczną i zbliżoną klimatycznie do czasów Jezusa Chrystusa. Idealnym przykładem są utwory Three Kings i Salome. Tematycznie Jezus z Nazaretu prezentuje się również nienajgorzej. Oczywiście mięknie ona podług tej jaką mieliśmy okazje usłyszeć w pamiętnym dziele Alfreda Newmana The Greatest Story Ever Told, ale i tak technicznie stoi na wysokim poziomie. Choć Jarre wykreował na potrzeby obrazu tylko jeden znaczący temat – Jezusa Chrystusa jest on bardzo uniwersalny, dzięki czemu sprawdza się praktycznie w każdej sytuacji: jako podniosłe fanfary otwierające i zamykające kompozycję (Jesus Of Nazareth, Resurrection), dramatyczny underscore (The Beatitues, Crucifixion), lub jako podłoże melodyjne do niektórych utworów o charakterze etnicznym (Salome). Dodatkową atrakcją jest monolog filmowy Roberta Powella jaki usłyszymy w tracku The Beatitudes.

Jezus z Nazaretu to dobra kompozycja świetnie wywiązująca się ze swojego zadania… innymi słowy kolejna wielka karta w filmografii Maurice Jarre. Czegoś jednak wyraźnie brakuje tej muzyce. Tym czymś jest siła, emocjonalność jaką emanowała na przykład partytura z pamiętnego The Greatest Story Ever Told. Praca Jarre’a zdaje się być względem niej bardziej stonowana, cichsza, a miejscami nawet senna. Dlatego warto postawić sobie na końcu pytanie, czy jest to muzyka autonomiczna, zdolna do istnienia poza obrazem? Wszystko zależy od odbiorcy. Wiadomo, że zwolennicy melodyjnej i niewymagającej muzyki filmowej nie znajdą w niej nic interesującego dla siebie, zaś miłośnicy klasyków i oryginalnych form twórczych zatrzymają się nad tą kompozycją przynajmniej na chwilę. I tu pojawia się znany już nam problem, związany oczywiście z polityką Cinephile. Skoro pozycja ta kierowana była w głównej mierze dla pasjonatów, dlaczego tak brutalnie potraktowana została przez wydawców? Cóż, należy mieć nadzieję, że w przyszłości jakaś wytwórnia ulituje się nad hordami fanów Jarre’a i wypuści w obieg coś bardziej rozsądnego niż te 11 utworów.

Najnowsze recenzje

Komentarze