Jesus Christ Superstar – ile innych musicali zdobyło tak legendarny status? Można policzyć na palcach: Upiór w Operze, Koty, Skrzypek na Dachu, Demoniczny Golibroda… Wśród tej tych kilku, połowa wyszła pod ręki tego samego autora: Andrew Lloyd Webbera. Upiór to prawdopodobnie jego najsławniejsze i nagjłębiej zakorzenione w popkulturze dzieło, a najbardziej rozpoznawalną melodią jest prawdopodobnie Memory z Kotów (o których w ostatnim czasie mówi się głównie w kontekście niesławnej ekranizacji). Jednak pod wieloma względami to właśnie rock opera o śmierci Jezusa może być uważana za jego najambitniejsze dokonanie na tym polu, tym bardziej imponujące, że autor skomponował je majac zaledwie 21 lat! Nie bez znaczenia dla jego recepcji pozostaje też znakomita ekranizacja Normana Jewisona, która w kończącym się roku obchodziła 50-lecie.
Historia musicalu sięga jednak jeszcze lat 60-tych, kiedy to Tim Rice, młody wówczas tekściarz, który w następnych dekach współpracowal nie tylko z Webberem, ale rownież z Alanem Menkenem czy Freddim Mercurym, miał w głowie pomysł na rock operę o ostatnich dniach życia Chrystusa opowiedzianą z perspektywy Judasza. Kiedy przedstawił swój koncept kompozytorowi, ten miał go odrzucić jak najgłupszą rzecz jaką usłyszał w swoim życiu. Rice jednak naciskał i udało mu się namówić Webbera do współpracy. Panowie przystąpili do prac nad wystawianiem musicalu na scenie, jednak z powodu problemów z otrzymaniem dofinansowania, pomysł dość szybko upadł. Muzyka została przerobiona na concept album, którego gwiazdami byli wokalista Deep Purple Ian Gillan w roli Jezusa, Yvonne Elliman jako Maria Madalena, Barry Dennen jako Piłat oraz Murray Head śpiewający partie Judasza. Album odniół sukces i wkrótce został przeniesiony na sceny teatrów w Stanach, gdzie w roli Judasza zaczął występować Carl Anderson, a następnie na Broadway, gdzie również został doceniony. Wersja filmowa była więc kwestią czasu.
Ekranizacja Jewisona wprowadza typowe dla konwencji teatralnej anachronizmy, jednak w połączeniu z estetyką muzyczną i paralelami między naukami Jezusa a wszechobecnymi w czasie powstania rock opery ruchami hippisowskimi, wydają się one tyleż oczywiste, co genialne. Camp strojów i dekoracji podkreśla zarówno pewien obecny w muzyce Webbera kicz, jak również tani blichtr, jakimi otaczają się acrcykapłani czy Rzymianie. Film musiał jednak być nieco złagodzony w stosunku do wersji Broadwayowskiej, dlatego na przekład Herod, zamiast jako Drag Queen, został przedstawiony jako playboy w stylu Hugh Hefnera, z dodaną nutą queerowości (w tej roli fantastyczny Josh Mostel).
Najważniejszą jednak zmianą jest odwtórca roli Jezusa – Ted Neely, dla którego ta rola okazała się definiującą całą resztę kariery. O ile Gillan w pierwotnejj wersji sprawdził się znakomicie, zwłaszcza ze swoim charakterystycznym vibrato na falsecie, i lekkości z jaką wchodzi na najwyższe rejestry, to jednak nie można nie zauważyć pewnego zmanierowania w jego głosie. Jezus Neely’ego jest za to pełen żalu i bólu, a aktor świetnie sobie radzi z oddaniem dramaturgii fabuły. Do tego ma ogromną charyzmę, a lekko zachrypnięty głos doskonale nadaje się do tenorowych rockowych partii, przez co Neely dla wielu stał się definitwnym Jezusem, i śpiewał słynne G trzykreślne z Gethsemane przez kolejne 40 lat na Broadwayu, grając Chrystusa do 70-tki.
O ile jednak Jezusowi przypada najważniejsza piosenka całego musicalu – fantastyczne, wspomniane wyżej Gethsemane – to bez dwóch zdań cała opera jest niesiona na barkach Judasza, któremu również nie brakuje fantastycznych kawałków do wyśpiewania. Różni muzycy mierzyli się z tą rolą, poza wymienionym już Headem, jednym ze sławniejszych odtwórców był Tim Michin wcielajacy się w tę rolę w Arena Tour z 2012. Nie będzie chyba przesadą powiedzieć, że żaden z nich nawet nie zbliżył się do interpretacji Andersona, który absolutnie kradnie dla siebie każdą scenę w której jest i każdą piosenkę, którą śpiewa. Podobnie jak Neely, poza odznaczania się fantastycznym głosem i muzykalnością, potrafi w swojej interpracji wyrazić całą gamę emocji: rozdarcie Judasza i jego wyrzuty sumienia, ale też żal i nawet gniew w stosunku do Jezusa. Obaj panowie błyszczą w świetnie zinterpretowanej również pod kątem wizualnym scenie ostatniej wieczerzy. Anderson daje jednak popis talentu również w takich kawałkach jak Heaven on their Minds, Damned for All Time, oraz doskonałym Superstar. Porównując jakiekolwiek inne wersje tych utwór z interpretacjami Andersona, widać jak wiele artysta do nich wniósł.
Weterani musicalu Yvonne Elliman i Barry Dannen również mają tutaj pole do popisu. Elliman, poza Everything’s All Right, które szybko stało się hitem po premierze albumu, dostała w filmie kolejną piosenkę -– Could We Start Again, Please (głównie w nadziei zarobienia dodatkowych pieniędzy na singlach). Jej ciepły alt dodaje całości konstrukcji muzycznej tego łagodzącego dotyku, którego bohaterom pogrążonym w swoich walkach – zarówno politycznych jak i wewnętrznych – tak bardzo brakuje. Piłat Dannena z kolei jawi się jako człowiek zarówno Chrystusem zafascynowany, jak i kompletnie go nie rozumiejący, a do tego cały czas niezadowolony z niewdzięcznej pozycji, w jakiej sie znalazł.
Musical pełen jest hitów,w większości opartych na materiale leitmotywicznym, dzięki czemu każdy z głównych członków obsady ma przynajmniej jedną piosenkę wyłącznie dla siebie. Ponadto również pomniejsze postaci, takie jak Szymon Zelota czy Annasz i Kajfasz mają tutaj miejsce dla siebie. Ten ostatni, w którego wciela się Bob Bingham, zdaje się być najsłabszym ogniwem obsady, sprawiając wrażenie, jakby cały czas śpiewał poniżej swojej skali. Być może jest to mankament związany z niedostatkami ówczesnej technologii, jednak jeśli miałoby się wskazać jakieś minusy adaptacji, to trzeba stwierdzić, że jego bas wypada nieprzekonująco, jakkolwiek pod względem aktorskim sprawdza się równie dobrze, co reszta obsady.
Pod względem czysto muzycznym, Jesus Christ Superstar jest niezwykle ciekawym tworem. Jako rock opera, siłą rzeczy łączy estetykę tradycji orkiestrowej z rockiem, jednak w tym przypadku można odnaleźć więcej warstw. Niektóre wybory orkiestracyjne w Gethsemane czy John Nineteen Forty-One przywodzą skojarzenia z bachowskimi pasjami, zresztą, przepych instrumentacyjny robi wrażenie. Nie brakuje tu też odniesień do różnych wpływów rockowych, zarówno tych progowych, w postaci szczypty Pink Floydowych harmonii, jaki i o parę lat wcześniejszych, i siłą rzeczy prymitywniejszych, w takich kawałkach jak What’s the Buzz czy Damned for All Time. Jest tu też pełno zabawy campem, np. w postaci kiczowatych elektrycznych organów w The Last Supper, kojarzących się z podgrywaniem na liturgii w protestanckich amerykańskich kościołach, albo zwyczajnego przeszarżowania w niektórych scenach. Sam zresztą tytuł jest pod względem tej zabawy estetyką niezwykle wymowny, a jej ironię podkreślają liczne zabawy słowne Rice’a. Mimo to, opera pełna jest dramatu i całkowicie wiarygodnie wyraża cierpienie głównych bohaterów.
Za wykonanie filmowe odpowiada André Previn, który był już u schyłku swojej hollywoodzkiej kariery, którą wkrótce miał porzucić na rzecz całkowitego zaangażowania w muzykę poważną. Jego wersja ma wiele smaczków, których brakuje w innych interpretacjach, np. zmiana tempa towarzysząca przejściu z metrum z 4/4 na 5/4 w Gethsemane. Fantastycznie też wypada The Temple, w którym nie dość, że już oryginalne siedmio ośemkowe metrum nadaje świetnej motoryki, to dobór i intonacja aktorów, z podbitym w miksie zachrypniętym głosem dilera narkotyków czy kuszących głosów prostytutek , nadaje dodatkowego zepsucia. Niestety, niektóre detale, zapewne np. smyczki w Gethsamene czy Superstar, często giną w miksie. Zapewne jest to też wina niedoskonałego nagrania, zwłaszcza, że na albumie często słychać cięcia i różne “take’i” aktorów, z których piosenki zostały zmontowane. Co ciekawe, jakość dźwięków i gładkość przejść w wersji Blue-Ray filmu jest dużo lepsza, niż na oficjalnym albumie, którego ostatni remaster pochodzi z lat 90-tych. Aż dziw bierze, że upływający rok nie został przez nikogo uznany za odpowiednią okazję do ponownego miksu, ale może to się wiązać z niechęcią Webbera do tej wersji.
Jesus Christ Superstar to diament oper rockowych, którego filmowa wersja jest godną nie tylko godną adaptacją koncept albumu, ale wręcz dla wielu słuchaczy definitywną wersją tej muzyki. Znakomite wizualia, doskonała obsada na czele z przegenialnym Carlem Andersonem i świetnym Tedem Neelym oraz przemyślana interpretacja niezwykle przebojowego materiału źródłowego sprawia, że to właśnie z tą wersją większość późniejszych adaptacji będzie musiała się mierzyć. Aż dziw bierze, że sam kompozytor pała do niej taką niechęcią, zarazem wychwalając tak nijaką i zawalona autotunem wersję, jak wspomniany już Arena Tour. Na szczęście, jeśli ktoś podziela zdanie Webera na temat filmu, ma do wyboru wiele innych interpracji. Dla większości jednak Jesus Christ Superstar z 1973 będzie stanowić świetną pozycję, zwłaszcza, acz nie tylko, na Wielkanoc – np. w ramach bardziej rozrywkowego podejścia niż pasje Bacha, albo nawet soundtracki z innych filmów o męce Jezusa. W przypadku, gdyby cięcia na wersji albumowej były dla kogoś zbyt rażące, to warto się zapoznać z samą wersją filmową.