Wydawać by się mogło, że w czasach, kiedy triumfy święcą ekranizacje komiksów i literatury młodzieżowej, adaptacje thrillerów sensacyjnych będą raczej chybioną inwestycją. Jack Reacher udowodnił, że widownia powoli zaczyna tęsknić za dobrze nakręconym, trzymającym w napięciu kinem akcji. A takowym bez wątpienia było widowisko Christophera McQuarrie’a, które nie dość, że doskonale odnalazło się w klimacie opowiadań Lee Childa, to na dodatek przemawiało świetną stylistyką odnoszącą się do kina noir. Sukces finansowy skłonił więc decydentów studia Paramount do podjęcia kolejnych prób mierzenia się z literaturą Childa. Chronologia publikacji poszczególnych tomów najwyraźniej im nie przeszkadzała, bowiem od razu sięgnięto po najnowsze dzieło, tudzież osiemnastą z cyklu powieść zatytułowaną Nigdy nie wracaj. Pod wieloma względami powielało ono schematy ekranizowanego cztery lata wcześniej Jednym strzałem, więc margines ryzyka był minimalny. Mamy więc kolejną intrygę, w którą uwikłana jest major Susan Turner i rzekoma córka Reachera – Samantha. Jak nie trudno się domyślić, tytułowy bohater staje w obronie kobiet uciekających przed tajemniczym mordercą. Narażając swoje życie próbuje przy okazji rozwikłać zagadkę stojącej za tym wszystkim organizacji handlującej bronią. I jeżeli nawet ten skromny zarys fabuły wydaje się Wam tendencyjny, to tym bardziej irytuje on podczas mierzenia się z filmem Edwarda Zwicka. Zmiana na stanowisku reżyserskim zdecydowanie nie przysłużyła się szeroko pojętej jakości. O stylizacjach na dziełach z lat 70. i ciekawym sposobie prowadzenia narracji możemy tu zapomnieć. Nie do końca udała się również próba „ocieplenia” wizerunku Reachera przywiązując do niego dwie kobiece postaci. Chłodny image wyrachowanego ex-żołnierza, świetnie wykreowany przez Toma Cruisa, jest tutaj podważany przez sztucznie pompowaną sferę emocjonalną. I nie sposób nie odnieść wrażenia, że seria ta coraz bardziej oddala się w kierunku współczesnych Bondów i filmów szpiegowskich, jak chociażby Mission: Impossible.
Podobne wrażenie odnieść można słuchając ścieżki dźwiękowej do drugiego Reachera. Już decyzja o zmianie na stanowisku reżysera nie była dobrym prognostykiem na powrót Joe Kraemera – sprawcy sukcesu partytury do części pierwszej. Do współpracy ze Zwickiem nie powrócił również James Newton Howard, z którym reżyser ten spotykał się przy produkcji m.in. Oporu, Krwawego diamentu, czy Pionka. Dlatego też z niemałym zaskoczeniem przyjąłem informację o angażu Henry’ego Jackmana. Obawy o sprowadzenie ilustracji do beznamiętnego metronomu chwilowo uspokoiła dobra oprawa do marvelowskiej Wojny bohaterów, przemawiająca zgrabnie zaaranżowaną symfoniką. Jednakże to, co otrzymaliśmy w Jack Rreacher: Nigdy nie wracaj dalekie jest nie tylko od wymowy trzeciego Kapitana Ameryki, ale przede wszystkim od stylistyki podjętej na rzecz pierwszej części omawianej tu serii.
Zapomnijmy o dusznej, mrocznej partyturze nawołującej do klasyków kina sensacyjnego z lat 70. Zapomnijmy o licznych stylizacjach – tak w warstwie tematycznej, instrumentalnej (wolnej od elektroniki) jak i brzmieniowej, pedantycznie podchodzącej do specyficznego, analogowego miksu. To wszystko odeszło do lamusa wraz opuszczeniem projektu przez zgrany duet McQuarrie – Kraemer. Zwick ewidentnie chciał pchnąć serię na tory bardziej współczesnej przygody, co odbiło się rykoszetem na roli muzyki w Nigdy nie wracaj. Kraemer skupił się przede wszystkim na budowaniu posępnej, noirowej atmosfery, kumulowaniu napięcia i skromnym zarysowywaniu relacji między bohaterami. Kiedy natomiast akcja nabierała tempa, usuwał się w cień, pozwalając przemawiać sferze wizualnej i kaskaderskim pokazom Toma Cruise’a. Jackman potraktował nowego Reachera na równi z innymi, współczesnymi filmami akcji, co pokazuje nie tylko szczelniej wypełniana przestrzeń, ale i cały arsenał nowoczesnych środków wyrazu zaangażowany do palety wykonawczej. Czemu więc nie brzmi to wszystko jak statystyczny produkt z fabryki RCP? Ot ciekawe pytanie.
Kompozytor odciął się od charakterystycznych tekstur i tendencyjnego sposobu opisywania muzycznej akcji. Zamiast zimmerowskich emblematów i odmierzonych od linijki orkiestracji, poszedł w bardziej złożoną pod względem architektonicznym pracę sekcji smyczkowej. Pod wieloma względami może to przypominać fragmenty ścieżki dźwiękowej do Wojny bohaterów, choć ostinatowy temat akcji na pewno niejednemu słuchaczowi przywoła w pamięci muzyczną serię Jasona Bourne’a. W połączeniu z pulsującą, dosyć świeżą elektroniką, tworzy to interesujący, choć niezbyt „rozwojowy” miszmasz. Najmniej przekonującym elementem tej pracy jest natomiast ambientowy underscore roztaczający nad pracą Jackmana posępną, mroczną atmosferę. Choć w filmie całkiem sprawnie przemieszcza się między kolejnymi scenami śledczego proceduralu, to jednak w szerszej perspektywie nie buduje żadnej narracji. Ciekawy jest fakt, że najwięcej do zaoferowania ma tutaj sfera emocjonalna partytury determinowana relacjami bohatera z towarzyszącymi mu kobietami. Szczególnie wyraźnie daje się to odczuć na początku, ale i (a może przede wszystkim) w zaskakująco ciepłym finale opowieści. Wszystko to sprawia, że ścieżka dźwiękowa Jackmana jest produktem ukierunkowanym głównie na opisywanie filmowej rzeczywistości. Mało absorbującym, a już na pewno nie intrygującym w takim stopniu, co dzieło Kraemera.
Jakie więc będą szanse na wzbudzenie zainteresowania soundtrackiem u statystycznego widza? Podtytuł filmu Nigdy nie wracaj wydaje się idealnym odzwierciedleniem stanu rzeczy. Opublikowany przez Paramount Music 50-minutowy album, to liche słuchowisko, po którym bez problemu przejdziemy do porządku dziennego. Nie ma tu ani pamiętnych tematów, ani utworów, które swoją konstrukcją i treścią wołałyby o liczne powroty. Jest natomiast dosyć jednolita w przekazie, niekoniecznie w równym stopniu absorbująca uwagę, mieszanka kawałków akcji ze snującymi się underscore. Nie od razu odsłaniana jest przed nami natura tego soundtracku. Przygodę z wirtualnym krążkiem rozpoczynamy bowiem do ciepłego Checking In ilustrującego rodzącą się przyjaźń między Reacherem a Susan Turner. Sielankę przerywa informacja o aresztowaniu pani major i ciążących na niej zarzutach. I właściwie to wydarzenie otwiera przed nami główny wątek fabularny.
W kategoriach melodycznych nie będzie to łatwa podróż. Pełna smętnego, depresyjnego grania przemawiającego syntetycznymi formami wyrazu. Chrzest bojowy w tym zakresie zapewnia nam Surveillance i właściwie do momentu sceny ucieczki z więzienia niewiele się pod tym względem zmieni. Rotacji ulegają tylko niektóre z podejmowanych przez kompozytora elementów układanki. I tak oto pojawiający się w międzyczasie wątek operacji na bliskim wschodzie uruchamia analogiczne stylizacje w quasi-etnicznym Torture. Podobną wymową cechują się utwory skojarzone bezpośrednio z uczestnikami tragicznej w skutkach akcji. Na soundtracku będzie to melancholijny A Junkie’s Lament (Holkenborg płakał jak słuchał) rozwijany do pulsującego bitu ścielącego grunt pod finalną konfrontację.
Sama akcja nie budzi tutaj większych emocji, nie zrywa przysłowiowych kapci z nóg, choć skutecznie wyrywa słuchacza z ciasnych objęć mało absorbujących ilustracji. Podstawę stanowią tutaj rytmiczne sample na które nanoszone są instrumenty orkiestrowe cytujące dosyć anonimowy temat. Prym wiodą wspomniane wcześniej smyczki najczęściej aranżowane do formy ostinat. Smyczkowe frazy nie ograniczają się bynajmniej tylko do takich form artykulacji. Jackman całkiem sprawnie porusza się tutaj po symfonicznym zapleczu, czasami przywołując na myśl brawurowe i śmiałe akcyjniaki z Wojny bohaterów, innym razem oddając pole stosunkowo świeżej jak na standardy RCP, elektronice. Przykładem dobrze zaaranżowanych ostinant jest tutaj Jailbreak, które w przedłużającym tę muzyczną myśl, Cat & Mouse, ewoluuje do bardziej złożonej struktury ze zwiększoną rolą elektroniki. Niestety, niewiele więcej ma do zaoferowania filmowy finał zilustrowany pięciominutowym The Hunter. Poza pastiszami newmanowskiego Spectre niewiele będzie nas w stanie zaskoczyć. I tutaj wyrasta chyba największy problem tyczący się muzycznej akcji. Mianowicie nie rozwija się ona w żadnym kierunku. Jest przewidywalna i beznamiętna w eksplorowaniu tych samych, utartych schematów.
Dlatego też z niemałym entuzjazmem przyjmujemy nasyconą emocjami końcówkę albumu. Making the Connection praktycznie odcina się od treści pozostałej części soundtracku, skupiając się na podkreślaniu trudnego rozstania Reachera z Samanthą. I właściwie tylko tyle postaje w naszej pamięci po zakończeniu przygody z soundtrackiem. Czy będzie to wystarczający powód do kolejnych prób z topornym w treści słuchowiskiem? Na to pytanie będą sobie musieli odpowiedzieć ci, którzy porywając się na ten album dotrwają do jego końca. Mi się udało, nawet czterokrotnie, ale to tylko mając w perspektywie napisanie tego tekstu. I nie powiem, aby owe doświadczenie jakkolwiek mną wstrząsnęło. O pracy Jackmana zapomnę bowiem tak szybko, jak szybko recenzja ta doczeka się publikacji. A w sercu pozostanie tylko smutek i żal o niewykorzystany potencjał. Czy muzyczny Reacher powróci jeszcze na stylistyczny szlak wytyczony przez Kraemera?
Inne recenzje z serii: