Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Bernard Herrmann

It’s Alive (A jednak żyje)

(1974/2012)
-,-
Oceń tytuł:
Dominik Chomiczewski | 04-05-2015 r.

Frank i Lenore Davies, szczęśliwe małżeństwo w średnim wieku, spodziewa się drugiego dziecka. Przez cały okres ciąży, kobieta odczuwa jednak pewien niepokój. W końcu przychodzi czas rozwiązania. Frank z niecierpliwością oczekuje narodzin potomka w szpitalnym korytarzu. Na sali operacyjnej okazuje się, że noworodek jest dużo większy od przeciętnych dzieci. Wkrótce Frank widzi, jak z pomieszczenia wybiega pokrwawiony lekarz, który po chwili pada martwy na podłogę. Przerażony mężczyzna szybko biegnie w kierunku porodówki, po czym przed jego oczami ukazuje się taki obraz:

Tak właśnie przedstawiają się pierwsze sceny niszowego horroru It’s Alive (A jednak żyje) w reżyserii Larry’ego Cohena z 1974 roku. Tak, jak się można domyśleć po powyższym opisie, w filmie będzie nas straszył przerośnięty bobas z wielkimi zębami. Straszył to w zasadzie mało powiedziane. Żądny krwi noworodek będzie zabijał każdego, kto stanie mu na drodze, w tym, mówiąc zupełnie poważnie, dostawców mleka. Oczywiście na kolejne zgony nie pozostanie obojętna policja, która wraz z Frankiem, ruszy w pościg za naszym milusińskim. W ten sposób powstał obraz łączący elementy dramatu psychologicznego z dreszczowcem. Niestety na żadnym z tych pól nie zdaje on egzaminu. Główni bohaterowie oraz ich wątki są nieciekawe, w czym nie pomaga głupkowata koncepcja filmu, którego ciężko nie traktować z przymrużeniem oka. Również mało kogo przestraszy kukła małego odmieńca, którą twórcy, w większości scen, zwyczajnie machają do kamery z odległości kilku centymetrów.

Jakże zdziwić może się miłośnik muzyki filmowej, gdy podczas napisów początkowych tego horroru klasy B, ujrzy nazwisko legendarnego Bernarda Herrmanna. Cohen od pierwszychprac nad filmem chciał, aby to właśnie twórca legendarnej partytury do Psychozy był autorem ścieżki dźwiękowej. Większość osób związanych z realizacją A jednak żyje wątpiła w to, że Amerykanin przyjmie propozycję, co argumentowano tym, że Herrmann, po zerwaniu współpracy z Alfredem Hitchcockiem w 1966 roku, przeprowadził się do Europy i odrzucał wiele ofert z Hollywoodu. Ostatecznie, dzięki znajomościom, Cohenowi udało się przekonać Herrmanna, aby napisał muzykę do jego filmu.

Po raz pierwszy soundtrack ukazał się w 2012 roku dzięki wytwórni Film Score Monthly. Wcześniej mieliśmy do dyspozycji jedynie album ze ścieżką dźwiękowa z sequela filmu Cohena, A jednak żyje 2 z 1978 roku. Film ten powstał jednak już po śmierci Herrmanna, w związku z czym Laurie Johnson, autor słynnego tematu z serialu Rewolwer i Melonik, zaaranżował muzykę z pierwszej części, dopasowując ją do scen z kontynuacji. Sam ten fakt powinien świadczyć o tym, że wybór Bernarda Herrmanna był co najmniej trafiony. Jak zatem prezentuje się muzyka z A jednak żyje. Przekonamy się o tym, przyglądając się wydaniu FSM.

Pierwszy utwór na płycie, Main Title, zdradza nam zasadnicze pomysły kompozytora. Znajdziemy w nim dwa główne motywy (ze względu na ich skromność, określenie „tematy muzyczne” było raczej nadużyciem) – czteronutowy na waltornie oraz zbudowany na zaledwie dwóch akordach motyw suspensu. Jednak tym, co najbardziej rzuca się w oczy są dwa zabiegi instrumentacyjne. Pierwszy z nich to użycie syntezatora Mooga, odzwierciedlającego nadnaturalność morderczego oseska oraz kapitalne, jakże sugestywne, wykorzystanie tamburyna, który ma naśladować dziecięcą grzechotkę. O ile druga z tych koncepcji pojawia się stosunkowo często, o tyle szkoda, że Herrmann na przestrzeni całej partytury tak rzadko sięga po elektronikę.

Co nie powinno dziwić, niemal cała ścieżka dźwiękowa skupia się na budowaniu napięcia. Na szczęście, obok dysonansów orkiestry, da się wyróżnić kilka motywów, choć też, trzeba sobie jasno powiedzieć, nie są one ani zbytnio wyszukane, ani zapadające w pamięć. Mamy tu bowiem czteronutową melodię dla zmutowanego dziecka, która, prawdę powiedziawszy, mogłaby ilustrować cokolwiek, oraz dużo ciekawszy, tajemniczy, kolejny motyw suspensu, nasuwający lekkie skojarzenia z tematem Arki Przymierza z filmu Poszukiwacze zaginionej arki. Do tego dochodzi kilka dodatkowych motywów, bądź nawet „motywikow”, nad którymi rozwodzenie się byłoby sporą przesadą. Warto jednak zauważyć wprowadzenie do instrumentacji altówki miłosnej (zastosowanej już przez Amerykanina w Niebezpiecznym terenie z 1951 roku), która podkreśla mroczność omawianej ścieżki dźwiękowej oraz nadaje jej nieco liryzmu. Najlepiej rozbrzmiewa ona w ponurym Kill It/Sad Reunion/End Title. Jakkolwiek wszystkie wymienione w tym akapicie aspekty partytury Herrmanna, możemy odkryć dopiero po wielu odsłuchach, a o to będzie ciężko, gdyż bezmiar underscore’u oraz pewna już archaiczność prezentowanego materiału, może nas skutecznie zniechęcić do ponownego sięgnięcia po album.

O ile muzyka na płycie nie sprawdza się poza filmowym kontekstem, nawet pomimo, wydawałoby się, optymalnego czasu trwania, o tyle niewiele można zarzucić Hermannowi, jeśli chodzi o funkcjonowanie jego muzyki w filmie. Co prawda nie jest to może oddziaływanie na jakimś szczególnym poziomie, lecz, jak to zazwyczaj bywa w horrorach, dysonująca ścieżka dźwiękowa ma ułatwione zadanie i niemal zawsze świetnie odnajduje się w kadrach filmów grozy. Do najlepiej zilustrowanych fragmentów należy zwłaszcza, opisywana w pierwszym akapicie, scena w szpitalu, w której to Herrmanna wprowadza potężne kotły, świetne oddające chaos i napięcie tej sekwencji – na płycie jest pierwsza część ścieżki The Delivery/Something Small. Dobrze, pod względem ilustracyjnym, wypada również finał filmu. Nie można mieć także obiekcji, co do wykorzystywania omawianych wcześniej motywów, sprawnie podkreślających charakter obrazu Cohena.

A jednak żyje Bernarda Hermanna poleciłbym jedynie zagorzałym miłośnikom tego kompozytora, choć także i ci mogą nieco kręcić nosem na rzeczony krążek. Amerykanin robi to, co do niego należy, precyzyjnie ilustruje produkcję Cohena, podkreśla suspens i tworzy jego tajemniczą aurę. W przeciwieństwie jednak do jego najsłynniejszych prac, głównie z obrazów Alfreda Hitchcocka, A jednak żyje nie jest w stanie zaoferować potencjalnemu odbiorcy nic poza kilkoma w miarę interesującymi zabiegami ilustracyjnymi. Powodów słabej formy Hermanna nie należy szukać w wypaleniu zawodowym (kompozytor był już u schyłku życia), mając na uwadze fakt, że rok później, tuż przed śmiercią, napisał jedną ze swoich najlepszych prac, Taksówkarza. Najprawdopodobniej po prostu film Cohena nie zainspirował Herrmanna na tyle, aby jego dzieło mogło być czymś więcej niż tylko dość typowym dla horroru rzemiosłem. Jakkolwiek miłośników twórczości Herrmanna, do których sam się zaliczam, uspokajam – A jednak żyje, choć nie reprezentuje sobą wysokiego poziomu, to jednak w żaden sposób nie deprecjonuje osiągnięć Amerykanina na polu muzyki filmowej. To po prostu jedynie przeciętny, w porywach solidny score, który stanowi mało znaczący epizod w karierze tego utytułowanego kompozytora.

Najnowsze recenzje

Komentarze