Oj, powiało latami 90-tymi, dawno już nie miałem uczucia takiego deja vu. Właściwie każda nuta partytury Cornish to ukłon w stronę przygodowo-epickich kompozycji tego okresu, wydawać by się mogło, że w czasach znaczących przemian muzyki filmowej, okresu niemożliwego już do wskrzeszenia. A jednak, Brytyjka ku uciesze tysięcy fanów naszej generacji, wychowanych na dokonaniach ubiegłej dekady, na Arnoldzie, Debney’u czy Silvestrim, stworzyła ścieżkę dźwiękową metodologicznie gładko wpisującą się w ilustratorską mentalność tamtych czasów. Zagraniczne fora i portale rozpływają się w superlatywach, Island of Lost Souls ochrzczono już debiutem na miarę Stargate, co sprawiło, że z niemałą ciekawością sięgnąłem po partyturę pani Cornish, zwłaszcza że dobrej symfonicznej muzyki nigdy za wiele. Kolejne odsłuchy utwierdziły mnie jednak w przekonaniu, że raczej nie tędy droga.
Jest to kompozycja, która brzmi jak David Arnold z domieszką Elliota Goldenthala, a gdyby sięgnąć jeszcze dalej, w jakiejś części jak Jerry Goldsmith lat 80-tych, choć we wszystkich tych przypadkach trudno mówić o jakichś bezpośrednich zapożyczeniach czy kopiach . Co oczywiście rzuca się w oczy już przy pierwszym kontakcie, to techniczna znakomitość partytury Cornish, monumentalizm i rozmach tego przedsięwzięcia robi bowiem duże wrażenie, a autorka nie ucieka się do banalnych rozwiązań. Niemniej jednak, kompozycja ta dobrze pokazuje, iż sama wyśmienita technika nie stanowi jeszcze o wartości muzyki, a w moim przekonaniu Island of Lost Souls w wielu miejscach kuleje po prostu z powodu braku wyobraźni i unikalności. Dziwi mnie to o tyle, że Cornish ma już za sobą kilka ładnych epizodów w roli orkiestratorki (m.in. przy Dużej rybie) i wydawać by się mogło, że doświadczenia te powinny dać przysłowiowego „kopa” jej ilustratorskiej pomysłowości – tymczasem zamyka się ona w okowach przewidywalnego acz niewątpliwie funkcjonalnego rzemiosła, wszak trafność narracji nigdy tak naprawdę nie była uzależniona od kolorytu tekstur.
Na szczęście nie oznacza to jednak, że jest to partytura zła – Island of Lost Souls jest solidną kompozycją fantasy, z paroma momentami zdolnymi przyprawić nawet doświadczonego słuchacza o szybsze bicie serca. Już na wstępie, po zestawie bezsensownych piosenek albumowych, Cornish inicjuje niezły, tradycyjny temat przewodni, brzmiący co prawda jak krzyżówka Elfmana, Goldenthala i Goldsmitha, ale wpadający łatwo w ucho i bardzo zgrabnie wprowadzający widza w filmową opowieść, zwłaszcza że jej XIX-wieczny początek ma gotycki nieco, mroczny nastrój, ładnie komponujący się z ciężką, wręcz horrorową miejscami muzyką Brytyjki. Pojawia się tu i ówdzie obowiązkowy, ponury i złowieszczy męski chór, a także jego żeński odpowiednik (The Cave), który wraz z efektownym, solowym kobiecym wokalem (Shadows), bardzo dobrze kreuje magiczną atmosferę i uczucie obcowania z czymś nadnaturalnym (a film wielu takich okazji dostarcza). Wreszcie, finałowe Sould Bridge & End Titles to atrakcyjny kąsek dla każdego złaknionego silnego i rozbudowanego, skąpanego w symfonicznym splendorze fantasy.
Z drugiej strony, przewidywalność i nadmierny konserwatyzm tego przedsięwzięcia robią niestety swoje i odzierają partyturę Cornish z wielowymiarowości. Właściwie jest to przypadek bardzo podobny do dwóch pierwszych części Harry’ego Pottera, które poza znakomitym i niezwykle charakterystycznym Harry’s Wondrous World brzmią niczym jednopłaszczyznowa kalka wcześniejszych dokonań kompozytora i gdzieś pośród orkiestrowego monumentalizmu gubią swojego ducha. O ile Cornish lepiej poradziła sobie z filmową opowieścią (wspomniane ścieżki Williamsa, zwłaszcza pierwsza, w kontekście obrazu są męczącą nadilustracją) – choć słuchając albumu nikt chyba nie zaryzykowałby twierdzenia, że to familijne fantasy – to w gruncie rzeczy Island of Lost Souls popełnia jako muzyka te same błędy co Kamień filozoficzny i Komnata tajemnic. Za mało tu barwności, przytłaczającej muzyki akcji nie równoważą konkurencyjne, liryczne tekstury, brakuje polotu, błysku, który nadałby tej kompozycji indywidualnego charakteru. Tymczasem jawi się ona niczym krok wstecz, wśród detali pełen rozmaitych williamsizmów i elfmanizmów (flety, wykorzystanie chóru), całościowo zaś jak kolejny odcinek z tej samej serii, do której należały nie tak dawne przecież Arsene Lupin Debbie Wiseman czy notabene bardzo dobrzy Bracia Grimm Marianellego. Czyli solidne rzemiosło, które do gatunku świeżości bynajmniej nie wnosi.
Oczywiście wszyscy tęskniący za bezkompromisowością epickich blockbusterów spod szyldu Davida Arnolda, o ile chcą usłyszeć po prostu kolejną wersję muzyki ich młodości, w partyturze Cornish zapewne się zatracą i stąd takie szaleństwo na jej punkcie wśród naszych zagranicznych kolegów. W moim przekonaniu, poza świetnym ostatnim utworem, nie ma tu zbyt wiele do odkrywania, a całość brzmi niczym owoc fascynacji tym, czego Hollywood był w stanie dokonać w czasach swojej glorii. Nie dostrzegam w tej schematycznej partyturze czaru i personalnie uważam, że stylistyka obrana przez Brytyjkę to dla gatunku ślepy zaułek. Mimo niewątpliwej funkcjonalności i technicznego zaawansowania, jest to kompozycja spóźniona o jakieś 15 lat i w erze uosabianej przez Władcę pierścieni kompozycja po prostu nieco archaiczna.