„Jestem Legendą” to film, który w żadnym wypadku nie zaskakuje. Nie tylko dlatego, że jest to już któraś z kolei ekranizacja bestsellerowej książki Richarda Mathesona, ale także dlatego, że niemal każdy z głównych wątków fabuły miłośnikom science-fiction wyda się znajomy. A to z „Nocy żywych trupów” a to z „12 małp” Terry Gilliama, a to wreszcie z „28 dni później”. Zero oryginalności. W dodatku dzieło Francisa Lawrenca jest próbą stworzenia artystycznego filmu w mocnej komercyjnej otoczce. Próbą niestety nieudaną, a to za sprawą nie tylko wtórności, ale także monotonnej gry Willa Smitha. Mimo to film nie jest zupełnym gniotem, a kilka scen może zrobić na widzu wrażenie (malowniczy pejzaż wyludnionego Nowego Jorku, który stał się sawanną dla dzikich zwierząt, ewakuacja zarażonego miasta).
Niewątpliwie dużym plusem filmu jest interesująca muzyka, jaką popełnił do tego filmu James Newton Howard. W kategorii filmów science-fiction jest to bez dwóch zdań najciekawsza partytura zeszłego roku. I to wcale nie dlatego, że nie miała praktycznie żadnej konkurencji na tym polu.
To co czyni ją intrygującą to przede wszystkim bardzo dobre oddziaływanie w filmie. Reżyser i twórca muzyki ilustrację traktują niezwykle ostrożnie, nie chcąc przeładowywać obrazu nadmierną ilością dźwięków. Wprawdzie to rozwiązanie nie jest niczym oryginalnym (już chociażby duet Zemeckis-Silvestri starali się brakiem muzyki podkreślić niezwykłą samotność głównego bohatera – „Cast Away”), ale tutaj w połączeniu z apokaliptycznym pejzażem Nowego Yorku, zabieg ten naprawdę robi wrażenie. Może nie wbija totalnie w ziemię, ale muzykę czuć, a to przecież jest dziś niesłychanie ważne. Myślę że to „widzenie” muzyki nawet przez widza zwykle jej nie dostrzegającego jest spowodowane przede wszystkim dlatego, że przez większość filmu otoczeni jesteśmy ścianą ciszy, więc gdy tylko pojawia się muzyka tak bardzo jesteśmy przez nią zaskoczeni i stłamszeni że bardzo szybko udaje jej się znaleźć do nas wejście, wniknąć do środka i natychmiast wywołać odpowiednie emocje. Widać to szczególnie w scenie ewakuacji (Evacuation) i finałowych momentach filmu. Ten zabieg to wielki sukces twórców, bo sam temat główny choć piękny, gdyby był podany w natłoku muzyki znanej z typowych apokaliptycznych science-fiction, zapewne pozostałby przez nikogo niezauważony.
Troszkę gorzej całość wypada na płycie. Nie tylko dlatego, że muzyki jest tu (ewenement!) więcej niż w filmie, ale przede wszystkim ze względu na pewną monotonność tematu (zaiste ślicznego, ale chyba zbyt mocno eksponowanego) i niezbyt wysokiej klasy, bardzo sztampową muzykę akcji (masywne perkusjonalia, wspomagane przez szalejącą sekcję dętą i wibrujące smyczkowe tło – Darkseeker Dogs, The Jagged Edge) nie wywołują już takiego wrażenia jak w filmie. Owszem można odnaleźć tu momenty (prześliczne fortepianowe I’m Listening, czy przepojone anielskim chórem Reunited), ale to tylko momenty, które w ostateczności sprawiają, że z całej płyty zapamiętujemy tylko ten krótki temat przypisany samotnemu mesjaszowi, Robertowi Nevillowi.
Mimo tych wszystkich wad „Jestem Legendą” to w kategorii science fiction pozycja bardzo silna i z pewnością jedyne, z zeszłorocznych dzieł muzycznych stworzonych na potrzeby filmów fantastyczno-naukowych, które ocierają się o artyzm. I chociaż jest to ocieranie niezwykle delikatne, dostrzeaglne tylko przez silne szkło powiększające, to jednak w dobie rzemiosła masowo spływającego spod klawiatur komputera wszelkiej maści Tylerów i Jablonskich, dokonanie Howarda to prawdziwe światełko w tunelu.