Muszę przyznać, że sponiewieranie się w ramach jakiegoś ideału przychodzi mi nad wyraz łatwo. Gdy tylko się dowiedziałem, że lada chwila wchodzi do kin ekranizacja powieści Suzanne Collins, Igrzyska śmierci, postanowiłem upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Szybko poszukałem okazji i zaopatrzyłem się w odpowiednik literacki… Ba! Nawet w całą trylogię, bo jak szaleć, to przecież po całości! A gdy wybiła już stosowna godzina, jak miliony mi podobnych ustawiłem się w kolejce po bilet. I niestety, wychodząc z kina poczułem się członkiem wielkiego stada nabijającego tylko kolejne cyferki do światowego box office. Czemu? O ekranizacji Igrzysk można mówić wiele, ale skrócę moje wywody do prostego stwierdzenia, że nie trzyma się ona tak zwanej kupy. Osobną sprawą jest, że kojarzące się z fekaliami słowo, równie dobrze pasowałoby do podsumowania artystycznych wrażeń po skończonej lekturze książki pani Collins. Poza oczywistą dawką „funu” i emocji nie oferuje ona bowiem niczego poza to, co już doświadczyliśmy jako wierne bydło hodowane na łąkach popkultury. Bestsellery Uciekinier Stephena Kinga i Battle Royale Kōshuna Takamiego wyssały wszystko to, co w temacie tym można było popełnić. Wydawały się idealną (jak na czasy, w których powstawały) odpowiedzią na znużenie prowadzoną wówczas polityką inwigilacji i przesadnych reakcji na zagrożenia płynące od wewnątrz. Przedłużające się wojny, ogólny brak wiary w słuszność działań decydentów… To wszystko budziło bunt, ale zarazem strach przed realną groźbą uciemiężenia. Książka Collins, choć jasno odwołuje się do tych stanów zdaje się być również patronem współczesnych refleksji na temat miłości zmysłowej i braterskiej. Ci, którym przypadła do gustu taka mieszanka w futurystycznej wizji Collins… Cóż, mieli nie lada problem mierząc się z obrazem Gary’ego Rossa. Co prawda filmowe Igrzyska śmierci wiernie podążają za kolejnymi rozdziałami powieści, ale w swojej wymowie wydają się być ukierunkowane na zupełnie inne tory. Wszak filmowy wizerunek głównej bohaterki, Katniss Everdeen, to wzór wszelkich cnót i żywy przykład popularnej maksymy, że od zera można dojść do bohatera. I na odwrót…
Po co o tym wszystkim mówię? Może dlatego, ażeby uświadomić sobie i Wam z jak ciężkim problemem przyszło się mierzyć Jamesowi Newtonowi Howardowi, gdy ostatecznie przyjął na swoje spracowane barki ten projekt. Pierwotnie zaangażowany doń Danny Elfman ostatecznie zdołał się jednak wykręcić sianem, aby móc w spokoju dokończyć zobowiązania względem Tima Burtona (Mroczne Cienie) i Barry’ego Sonnenfelda (Faceci w czerni 3). Spokoju nie zaznał z kolei sam Howard, który pomimo dwumiesięcznego terminu do ostatecznego zamknięcie prac postopodukcyjnych, chyba nie do końca wiedział jak ugryźć problematykę Głodowych Igrzysk.
Wątpliwą przyjemnością stało się ostatnio obserwowanie, jak pomysłowy niegdyś kompozytor ugina się pod ciężarem własnego rzemiosła i pędu za pieniądzem. Muzyka Amerykanina miast świadczyć o jego intelektualno-technicznym rozwoju coraz bardziej przekonuje nas o pewnym zastoju w twórczości i względnym braku pomysłów na karierę. Stąd też Igrzyska śmierci, zupełnie jak kilka poprzednich prac Howarda, mają tendencje do bycia pretensjonalnymi. Nie dlatego, że przeszkadzają w odbiorze filmu, bądź też narzucają się przerostem formy nad treścią. Wręcz odwrotnie. Partyturę Howarda nazwałbym poprawnie funkcjonującym, ale zupełnie niezauważalnym tłem – cieniem prześlizgującym się apatycznie od jednej sceny do drugiej. Trudno więc mi było uwierzyć w zapewnienia kompozytora, że do Igrzysk śmierci powstało aż 80 minut muzyki! Gdzie ona jest, ja się pytam?! Pomimo tego, że film Rossa nie grzeszy widowiskowymi i pełnymi audiowizualnego przepychu, scenami, to jednak w jakiś nie do końca zrozumiały dla mnie sposób tłumi on obecność warstwy muzycznej. Spycha ją na dalszy plan. Do naszej świadomości docierają tylko pojedyncze akcenty w bardziej dramatycznych / podniosłych momentach, ale i tutaj raczej nie wyskoczymy z trampek z wrażenia. I jak po takim doświadczeniu przekonać się do sięgnięcia po album soundtrackowy?
Ostatecznie nie musiałem toczyć ze sobą zajadłej wojny, bowiem w moim przypadku kolejność „doznań” była odwrotna. Najpierw do kolekcji trafiła płyta ze ścieżką dźwiękową, a dopiero potem przyszedł czas na doszukiwanie się jej kontekstu w kinie. Jaki był tego skutek? Oczywiście spore rozczarowanie. 43-minutowy oryginal score zupełnie nie pokrywał się ze spektakularnymi zwiastunami filmu Rossa. Co więcej, śledząc w tym samym czasie losy książkowej Katniss zachodziłem w głowę, jak do tak emocjonującego, pełnego różnego rodzaju dramatycznych wydarzeń, dzieła, mogła powstać tak leniwa i zdystansowana ilustracja? Doświadczenie wyniesione z sali kinowej tylko w małym stopniu odpowiedziało na nurtujące mnie pytania. W żadnym wypadku jednak nie wyjaśniło skąd u Jamesa Newtona Howarda tyle pokory (albo niechęci) względem obrazu. Świat przedstawiony w powieści Collins aż prosił się o wspaniałe, godne zapamiętania tematy i przynajmniej dobrze korelującą z widzem / słuchaczem muzykę akcji. Tymczasem dane nam było usłyszeć jedną spełniającą te warunki fanfarę. Fanfarę, która tak na dobrą sprawę nie wyszła do końca spod ręki Howarda.
Horn of Plenty, bo o nim mowa, to utwór pełniący funkcję hymnu totalitarnego państwa Panem. Kilkakrotnie przewija się on przez filmowe kadry i właściwie jest jedynym elementem napominającym zwykłego popcornożerce o istnieniu czegoś takiego, jak ścieżka dźwiękowa. Co prawda orkiestrowe aranżacje są zasługą Jamesa Newtona Howarda, ale sam temat i tekst partii chóralnych to sprawka brytyjskiej formacji indierockowej, Arcade Fire. Eksperyment ciekawy, ale czy oby nie lepiej było zaprosić do współpracy na przykład Yoava Gorena z grupy Immediate Music, który przecież w tak fastfoodowym patetycznym rzemiośle ma o wiele bogatsze doświadczenie? Swoją drogą, aby przekonać się o faktycznej wartości partytury wystarczy wyrzucić Horn of Plenty z playlisty. Cóż nam pozostanie poza kilkoma mniej lub bardziej ujmującymi melodiami? Zupełnie anonimowa i sztampowa ilustracja podpinająca się pod wcześniejszą twórczość Howarda, ale zaglądająca również na podwórko jego kolegów z branży – Thomasa Newmana i Alexandre Desplata.
O dziwo, gdy oddalimy od siebie wszelkie myśli związane zarówno z filmem, jak i książką, ten autystyczny wizerunek muzyki Amerykanina nabiera zupełnie innego kształtu. Choć doszukanie się walorów estetycznych (bo o artystycznych chyba nie ma mowy) w Igrzyskach śmierci przyszło mi nad wyraz trudno, to jednak kilkukrotne zmierzenie się z albumem pozwoliło nawiązać drobną nić porozumienia. Z pewnością pomógł restrykcyjny montaż jakiemu poddano materiał nagrany w Air Lyndhurst Studios. Bez odpowiedniej edycji utwory takie, jak Preparing the Chariots, czy Penthouse / Tarining zginęłyby w odmętach swojej nadmiernej utylitarności. Spełniających swoje zadanie, ale prostych i przemawiających czystym pięknem, melodii, jest w muzyce Howarda jak na lekarstwo. Ale i na tak rozległej, wydawać by się mogło, pustyni, znaleźć możemy na przykład pełną emocji ilustrację śmierci Rue (Rue’s Ferewell). Przypomina ona nie tylko fragmenty ujmującej partytury do Cedrów pod śniegiem, ale również to, że amerykańskiego kompozytora stać po prostu na więcej. Przebłyski formy odnotujemy również we fragmentach skupiających uwagę wokół Katniss. Zaprzęgane do kameralnego aparatu wykonawczego różnego rodzaju instrumenty strunowe (gitary akustyczne, fiddle) oraz etniczne flety, świadczyć mają o dobrym, niewinnym wręcz usposobieniu głównej bohaterki rzuconej w sam środek brutalnej walki o przetrwanie.
Niestety płaszczyzny, które zapewniać miały najwięcej rozrywki, stanowią największą klapę projektu. Muzyka akcji to przysłowiowa pięta achillesowa Igrzysk śmierci. Nie ma w niej dosłownie nic, co mogłoby przekonać mnie do kolejnych powrotów. Reprezentujący nią utwór Mutations ledwo zasługuje na miano poprawnego pod względem ilustracyjnym, a o estetykę pozafilmową nawet się nie ociera. Więcej do powiedzenia ma natomiast monotonny co prawda, ale budujący napięcie, utwór The Countdown, notabene nie wykorzystany w filmie. Jak zwykle James Newton Howard nie stroni od elektroniki, która niestety w tym konkretnym przypadku rozmija się z charakterystyczną dla tego twórcy subtelnością i podąża za trendami wyznaczanymi przez ekipę z RCP.
Sytuację ratuje fakt, że płyta zabiera nam tylko trzy kwadranse naszego życia. Wbrew pozorom nie dłużą się one w nieskończoność, ale odpowiednio zorganizowany czas podczas odsłuchu, sprawi, że raczej nie będziemy mieli do siebie żalu za oddawanie się tego typu anonimowym kompozycjom. Dlatego też ostatecznie naciągam nieco ocenę za materiał muzyczny umieszczony na płycie.
P.S. W sprzedaży ukazał się również album songtrackowy zawierający między innymi piosenki Taylor Swift napisane we współpracy z T-Bone Burnettem.
Inne recenzje z serii: