Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
James Newton Howard

Hunger Games: Mockingjay part 2, the (Igrzyska śmierci: Kosogłos cz. 2)

(2015)
5,0
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 25-11-2015 r.

Jak żyć?

Ot pytanie, które dopada mnie za każdym razem, kiedy kończę wieloletnią przygodę z jakąś filmową bądź telewizyjną serią. No nie tym razem, drodzy państwo. Choć na finał Igrzysk śmierci czekałem niczym dziecko na Świętego Mikołaja, to po wyjściu z kina czułem się jakbym zamiast prezentu został po prostu zdzielony rózgą. Sam pomysł dzielenia trzeciej części książkowej trylogii Suzanne Collins na dwa bardzo długie filmy już od początku wydawał się jednym wielkim skokiem na kasę. I pierwsza odsłona Kosogłosa dobitnie to potwierdziła. Statyczny do bólu obraz ścielił grunt pod wielką konfrontację rebeliantów z dyktaturą prezydenta Snowa. Ale ten, kto oczekiwał po ostatnim filmie niekończącej się akcji mógł opuścić salę kinową niepocieszony. Rzeczona batalia bardziej odczuwalna jest w powojennej scenografii aniżeli faktycznych wizualizacjach heroicznych walk. Czego więc jesteśmy świadkami? Otóż jak zwykle na pierwszy plan postawiono Katniss Everdeen z jej całym bagażem emocjonalnym i wątpliwościami na temat tego, kogo bardziej kocha. Ale nawet autorka powieści nie wpadłaby na pomysł budowania tak rozwlekłego i ckliwego epilogu konkurującego z rekordzistą w tej materii – Władcą pierścieni: Powrotem Króla.

Wraz z kinowym finałem Igrzysk śmierci swoją pracę (bynajmniej nie heroicznie oddaną) kończy również kompozytor ścieżek dźwiękowych całej serii – James Newton Howard. Pomysł na tę serię rodził się w prawdziwych bólach. Doskonale przecież pamiętamy pierwszy film, gdzie rola ilustracji była zupełnie marginalna. Dopiero w partyturze do W pierścieniu ognia zaczęła kiełkować jakaś konkretna koncepcja na tę serię. Z chaosu wynurzyły się pierwsze tematy – oba związane z główną bohaterką, ale odnoszące się do dwóch odrębnych płaszczyzn: symbolu walki o wolność i prostej dziewczyny, która zmaga się z życiowym dramatem. Miłość, śmierć, walka z reżimem – to wszystko uwolniło potencjał warsztatu Howarda i tylko czekało na odpowiednią kulminację w postaci kończącego serię widowiska. Czy kompozytor stanął na wysokości zadania zapewniając nam pełen emocji finał?

Tylko po części. Do tego potrzebne były sprzyjające warunki w postaci dynamicznie skonstruowanego widowiska. Francis Lawrence przespał swoją możliwość przypominana światu, że zanim rozgościł się na salonach Hollywoodu zajmował się kręceniem teledysków. Jak więc rozwijać skrzydła, kiedy przez pierwsze pół godziny nic tylko gadają? I faktycznie, u progu naszej styczności z drugą odsłoną Kosogłosa ścieżka dźwiękowa nie rości sobie wiele przestrzeni. Jest kilka niepokojących fraz związanych z obłędem w jakim zanurzony został Peeta. Jest również trochę smyczkowej dramaturgii nawiązującej do sytuacji Katniss. Jest w końcu świetna fanfara towarzysząca podróży naszych bohaterów do Dystryktu 2. I dalej długo, długo nic. Dopiero mniej więcej w połowie filmu, kiedy akcja przenosi się na przedmieścia Kapitolu, ścieżka dźwiękowa zaczyna pełnić naprawdę istotną rolę w obrazie. Mało, że jest potrzebna… Zaczyna również coraz śmielej nawiązywać kontakt z odbiorcą. Pułapka w blokowisku, dramatyczna ucieczka kanałami i w końcu szturm na pałac prezydenta – pod względem muzycznym dzieje się tu więcej aniżeli we wszystkich wcześniejszych częściach razem wziętych. Oczywiście nie zawsze jest świeżo i klarownie. Dosyć często James Newton Howard popada w manierę kopiowania poprzednich odsłon serii i odtwarzania pewnych schematów – szczególnie w dzieleniu przestrzeni akcji pomiędzy orkiestrowe, a elektroniczne elementy faktury. Nie przeszkadza to o tyle, o ile w filmie spełnia swoje podstawowe założenia. I co ciekawe, po raz pierwszy chyba w tej filmowej serii Howard oferuje nam coś więcej. Daje nam ścieżkę dźwiękową, która ma prawo skupić uwagę statystycznego odbiorcy, a nawet wzbudzić w nim umiarkowany zachwyt. Czy zakiełkuje to ideą sięgnięcia po album soundtrackowy? Aż tak optymistyczny bym nie był, ale niewątpliwie świadczyć to może o poprawie jakości w muzycznym uniwersum Igrzysk śmierci.


Po raz kolejny nakładem Universal Music trafia w nasze ręce wypchany po brzegi album. Tym razem jako jedyne tego typu wydawnictwo. Moim zdaniem słusznie zrezygnowano tu z songtracku, bo przecież w Kosogłosie ciężko się doszukać piosenek, które racjonalizowałyby istnienie takowego krążka. Cała uwaga (w sferze muzycznej) kierowana jest zatem na pracę Jamesa Newtona Howarda. I nie będzie przesadnym stwierdzenie, że na płycie znajdziemy wszystko, co warte naszej uwagi, a nawet więcej. Osobiście uważam bowiem, że odchudzenie „original score” o co najmniej 20 minut znaczne przyczyniłoby się do odbioru całości. Bezskuteczną walkę z systemem zastąpić może jednak odpowiednia selekcja utworów: na te warte naszej uwagi i przysłowiowe zapchajdziury, do których raczej rzadko będziemy powracać.

Przygodę z soundtrackiem zaczynamy więc od tych drugich. Scena wizyty Prim w ambulatorium, gdzie kuracji poddawany jest Peeta nie należy do najbardziej wylewnych pod względem muzycznym. Trochę grozy, trochę suspensu… Więcej emocji dostarcza Send Me to District 2, gdzie po tematycznej introdukcji serwowana jest nam patetyczna fanfara przywołująca na myśl fragmenty Ostatniego władcy wiatru. Jakkolwiek irytujące mogą się wydawać te nawiązania, to nie sposób im odmówić efektywności w kreowaniu podniosłej atmosfery. Szczególnie w kontekście scen akcji z dalszej części filmu. Bałbym się jednak zestawiać muzykę akcji drugiego Kosogłosa ze wspomnianym wcześniej highlightem twórczości Jamesa Newtona Howarda. Nie definiuje ona bowiem soundtracku i nie stanowi o jego jakości. Uznanie budzą tylko fragmenty, które znaleźć możemy na długich i nie zawsze łatwych w odbiorze utworach Transfer Command, Rebels Attack i Sewer Attack. Ten ostatni jest nawet najsłabszym ogniwem muzyki akcji i gdyby nie mocarne zakończenie konfrontacji ze „Zmiechami” mielibyśmy kolejny, mało znaczący podpunkt na długiej liście soundtrackowego programu.

Biorąc na warsztat mocne akcenty muzyczne nie sposób nie odnieść się do sceny egzekucji prezydenta Snowa. Za towarzyszący jej utwór Snow’s Execution należą się Howardowi gratulacje. Dosyć przewidywalny rozwój wydarzeń ubrał bowiem w bardzo przekonującą oprawę muzyczną. I co najważniejsze dla słuchacza mierzącego się z soundtrackiem, wyrwany z filmowego kontekstu brzmi równie ciekawie. Aczkolwiek to jeszcze nie wszystko, co ma nam do zaprezentowania James Newton Howard.


Ostatni utwór jest nie tylko perłą w koronie soundtracku, ale i fenomenalnym podsumowaniem całej serii. Czymś, czego na poprzednich albumach wyraźnie mi brakowało. Liryczny wstęp z sielankowej, finałowej sceny, ustępuje miejsca melancholijnej piosence w wykonaniu Jennifer Lawrence. Nie ma ona startu do świetnego The Hanging Tree z pierwszego Kosogłosa, ale niezwykle skutecznie oddaje emocje, jakie pozostawia po sobie ostatni rozdział powieści. Najlepsze czeka nas jednak w dalszej części utworu. Uwierzcie, warto zostać do końca napisów końcowych, by wysłuchać jak wiele dramaturgii można wycisnąć z proponowanych przez Jamesa Newtona Howarda tematów. Właśnie takiego zapału i charyzmy wykonania brakowało mi podczas mierzenia się z poprzednimi odsłonami serii.

Aż chciałoby się, aby cały soundtrack przemawiał tak klarownym i sugestywnym językiem. Niestety, zupełnie jak w przypadku poprzednich albumów, tak i tutaj zdarzają się fragmenty, które zupełnie nic nie wnoszą. Mowa tu o mrocznym underscore z Your Next Step, The Holo, czy chociażby Snow’s Mansion. Jak już wyżej wspomniałem, ten krążek mógłby się spokojnie obejść bez co najmniej 20 minut bezbarwnej ilustracji. Jedynie końcówka albumu serwuje nam pewną merytoryczną ciągłość. Punktem wyjścia jest więc szturm na pałac prezydenta i moment egzekucji. Powrót do szarej rzeczywistości okraszony jest ładną, sentymentalną laurką liryczną, która w napisach końcowych dokopuje się do najgłębszych pokładów emocji.

Mamy więc całkiem udany, choć daleki od ideału finał. James Newton Howard odrobił swoją lekcję z krytykowanych poprzednich części i przynajmniej wyciągnął jakieś wnioski z popełnionych wówczas błędów. W dalszym ciągu razić może względna monotematyczność i asceza, która dotyka wielu płaszczyzn tej pracy. Świat przedstawiony powieści Suzanne Collins daje bowiem o wiele szersze pole do popisu aniżeli przestrzeń w jakiej zamknął się kompozytor. Na korzyść całokształtu przemawiać może jedynie fakt, że wyszedł spod ręki jednego artysty. Jakakolwiek rotacja w obsadzie na stanowisku kompozytorskim mogłaby się skończyć istnym festiwalem skrajności, jak to miało miejsce w przypadku serii Zmierzch. Co zaś się tyczy samego soundtracku do drugiej części Kosogłosa, to jest to w moim odczuciu najbardziej warty polecenia produkt z muzycznego uniwersum Igrzysk śmierci. Choć mam świadomość, że nawet i ten udany finał ginie w natłoku bardziej uznanych prac w dorobku Jamesa Newtona Howarda.


Inne recenzje z serii:

  • The Hunger Games
  • The Hunger Games: Catching Fire
  • The Hunger Games: The Mockingjay part 1
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze