Bardzo trudno jednoznacznie sprecyzować czym właściwie jest Himalaya Erica Valli. Chcąc jakoś uprościć, nazwałbym ten film „tybetańską wersją Ostatniego Mohikanina”. Bo zaiste oba filmy w swej głównej strukturze dotykają podobnego problemu – kwestii pewnej zmiany pokoleniowej, zmiany która podszyta jest zbliżającą się zagładą, nie rodu, lecz całej cywilizacji.
Himalaya jest produkcją przede wszystkim wysmakowaną estetycznie. To nie sama (fikcyjna, aczkolwiek zagrana niezwykle przekonywująco przez aktorów-amatorów) historia jest tu najważniejsza. Film jest rodzajem impresji na temat pejzażu, kultury i zwyczajów Dolpopów (mieszkańców tybetańskiego regionu Dolpo) impresji, która mimo skromnych dialogów i prostej jak niemiecka autostrada historii, potrafi wciągnąć widza w swe sidła i zawładnąć nim całkowicie.
Bez wątpienia ogromną zasługę poza świetnymi zdjęciami Erica Guicharda, ma niezwykła muzyka Bruno Coulaisa, muzyka która jak zawsze w przypadku tego twórcy niesie zaskoczenie, które szybko przemienia się w zachwyt. Coulais na potrzeby Himalaya napisał ścieżkę, która łączy w sobie dwie tradycję (tybetańską – słyszalne na każdym kroku zawodzenia lamy i solistów tybetańskich – Tsering Lodoe) z wpływami śródziemnorskimi (A Filetta to chór pochodzący z Korsyki, który w połączeniu z europejską orkiestrą brzmi bardzo „zachodnio”). Już po pierwszym przesłuchaniu zastanawiałem się, dlaczego kompozytor zastosował taki zabieg. Dlaczego nie pozostał tylko w kręgu tybetańskim? Odpowiedź przynoszą słowa samego Coulaisa, który opisuje ścieżkę jako rodzaj mostu – przesłania dla naszej kultury. Muzyka zatem jest tu czynnikiem w jakiś sposób tłumaczącym wybór tematu, mającego być z jednej strony apelem, z drugiej alegorią upadającej cywilizacji.
Himalaya to również płyta ważna dla twórczości samego Coulaisa. To właśnie tutaj nastąpiła ostateczna krystalizacja stylu kompozytora, stylu opartego na umiejętnym łączeniu orkiestry z chórem, który jest jednak traktowany w zupełnie inny sposób niż w soundtrackach zachodnich. Przede wszystkim kompozytor wykazuje ogromną skłonność do eksperymentowania wokalnego, (która słusznie kojarzy się wielu z dziełami Bobby McFerrina). Poza tym zwraca uwagę także bardzo duża dbałość o rytmikę całości, osiąganą często za pomocą elektronicznego wspomagania (loopy naturalnych instrumentów). Wszystkie te pomysły będą potem nierozerwalnie związane z twórczością, a płyty takie jak „Libertyn”, „Makrokosmos”, „Chłopiec, który chciał być niedźwiedziem”, „Biała Planeta” swoje źródło mają właśnie tu.
W muzyce do filmu Valli, Coulais bez wątpienia osiąga (nie po raz pierwszy) mistrzostwo ilustracyjne. Objawia się ono nie tylko w doskonałym zachowaniu decorum (stylizacja na tybetańskie brzmienie jest taka jak być powinna, ani za duża, ani za mała), ale także we wspaniałym muzycznym odwzorowaniu kilku idei. Słychać bowiem w kompozycji całą istotę kultury Dolpopów, trud parcia pod górę (Le Passage), wzniosłość niebosiężnych, demonicznych szczytów (Le lac, utwór podłożony jest pod najpiękniejszą scenę filmu – przejście jaków po wąskiej grani), zależność od bogów (Le Nuit) i wreszcie tybetańską śmierć (La Mort de Lhakpa, La Mort de Tinlé) . Całość ma dodatkowo specyficzny medytacyjny charakter, który jak najbardziej wiąże się z buddyjską filozofią i religią, wyznawaną przez mieszkańców tych rejonów. To właśnie ta „medytacyjność”, może być jedną z wad płyty. Bez bowiem odpowiedniego podejścia, soundtrack okazuje się nużący, monotonny i pozbawiony różnorodności. Jest to wprawdzie iluzja, spowodowana tym, iż Himalayi nie można rozważać w kategorii pojedynczych utworów. Ona oddziałuje jako całość, będąc magicznym traktatem o uporze, determinacji i poświęceniu. Magicznym traktatem o zapomnianej krainie.
Kiedy, przygotowywałem się do napisania tej recenzji przetrzepałem dokładnie Internet w poszukiwaniu opinii na temat ścieżki. Tradycyjnie zirytowały mnie zachodnie komentarze. Dlaczego dzieje się tak, iż coś oryginalnego, pełnego autentycznej inspiracji, zostaje uznane za „wypierdek” Europy, płytkę która zyskując dopisek „New Age”, automatycznie staje się niegodna uwagi prawdziwego fana muzyki filmowej??? Czy to zadufanie, brak profesjonalizmu, czy wreszcie gust każe recenzentom zza wielkiej wody, oceniać wyżej orkiestrowe bałamuctwa współczesnych epigonów Johna Williamsa??? Wiem, że moja pisanina jest tylko krzykiem rozpaczy nad niesprawiedliwością, jaka spotkała dzieło Bruno Coulaisa na zagranicznych portalach branżowych, wiem też że krzyk ów niczego nie zmieni, jednak jako recenzent miałem obowiązek podniesienia larum. Choćby dla spokoju sumienia.